Była deszczowa niedziela, więc nic dziwnego, że wszystkie cztery suszarki były zajęte. Na uchwycie każdej z nich wisiały kolorowe torby i siatki z zakupami. W pralni czekały trzy kobiety. Jedna, przed czterdziestką, siedziała nieruchomo na stalowym krześle i przyglądała się obrotom pralki, zupełnie jakby oglądała telewizję. Dwie pozostałe wyglądały na studentki mieszkające w bursie i przeglądały razem „JJ". Przez chwilę zerkały w moim kierunku, lecz wkrótce skupiły się na swoich pralkach i czasopiśmie.
Położyłem torbę na kolanach i czekałem na swoją kolej. Studentki nie miały przy sobie żadnej siatki, a więc ich rzeczy musiały znajdować się w suszarce. Wobec tego jeśli zwolni się któraś z maszyn, będę mógł z niej skorzystać. Odkrywszy, że nie potrwa to aż tak długo, odetchnąłem z ulgą. Rozluźniłem wszystkie mięśnie i utkwiłem wzrok w jednym punkcie na ścianie. Pralnię wypełniała specyficzna woń suszących się ubrań wymieszana z zapachem proszku do prania. Studentki obok mnie rozmawiały o wzorach swetrów. Nie były specjalnie ładne. Zresztą czy dziewczyna, która ma choć trochę oleju w głowie, spędza niedzielne popołudnie na czytaniu czasopism w pralni?
Żadna z suszarek jakoś nie chciała się zatrzymać. W pralni samoobsługowej obowiązują pewne zasady, jedna z nich to ta, że „suszarka, na którą właśnie czekamy, prawie nigdy się nie zatrzymuje". Z zewnątrz pranie wygląda jak suche, a mimo to bęben obraca się nadal.
Tymczasem do pralni weszła młoda szczupła kobieta z wielką papierową torbą i wrzuciła do pralki tyle pieluch, ile zmieściło jej się w ramionach, posypała je proszkiem do prania, po czym zamknęła pralkę i wrzuciła monetę.
Chciałem zamknąć oczy i zdrzemnąć się parę minut, ale gdyby suszarka zatrzymała się w tym momencie, ktoś mógłby mnie ubiec. Straciłbym w ten sposób znacznie więcej czasu, niż przewidywałem. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą czegoś do czytania. Nie musiałbym martwić się, że zasnę, no i czas płynąłby mi szybciej.
Ale czy mogę w takiej chwili pozwolić, żeby czas upływał mi szybciej? Powinienem się raczej starać, żeby płynął jak najwolniej. Ale jakie właściwie znaczenie ma czas spędzony w pralni? Wydłużanie czasu spędzonego tutaj to jakby powiększanie straty.
Myśli na temat czasu przyprawiały mnie o ból głowy. To pojęcie zbyt abstrakcyjne. Chodzi o to, że w miarę jak w wyniku upływu czasu nabieramy nowych doświadczeń, rodzi się w nas jakaś nowa jakość, o której nie wiadomo, czy wynika bezpośrednio z czasu, czy też z owych doświadczeń.
Postanowiłem nie myśleć więcej o czasie. Powinienem się raczej zastanowić, co zrobić po wyjściu z pralni. Muszę kupić sobie ubranie. Porządne wyjściowe ubranie. Nie miałem już czasu na przymiarki, toteż z szycia tweedowego garnituru, o jakim marzyłem pod ziemią, musiałem zrezygnować. Spodnie mogły być ostatecznie te, które miałem na sobie, pozostało więc dokupić kurtkę, koszulę i krawat. No i płaszcz przeciwdeszczowy. Kupowanie ubrania zajmie mi jakieś półtorej godziny. Najpóźniej do trzeciej. Umówiłem się z nią o szóstej, więc zostaną mi jeszcze trzy godziny.
Co z nimi zrobić? Znów nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Zdawało mi się, że zmęczenie i senność zasypały drogę moim myślom. Kiedy krok po kroku przecierałem ten szlak z powrotem, zatrzymała się jedna z suszarek. Upewniłem się najpierw, czy nie mam halucynacji, po czym rozejrzałem się dookoła. Kobiety również spojrzały w kierunku suszarki, ale żadna z nich nie wstała z krzesła. Zgodnie z zasadami, jakie panują w pralni, otworzyłem drzwiczki suszarki i ciepłe, zbite w kłębek pranie, które leżało na dnie bębna, przełożyłem do torby wiszącej na klamce, a następnie wrzuciłem do środka rzeczy z mojej torby. Zamknąłem drzwiczki, wrzuciłem monetę, a kiedy bęben zaczął się obracać, znowu usiadłem na krześle. Była za dziesięć pierwsza.
Kobiety obserwowały z tyłu każdy mój ruch. Kiedy usiadłem, przyjrzały się najpierw suszarce, a następnie ukradkiem zaczęły spoglądać w moją stronę. Podniosłem wzrok i również przyjrzałem się suszarce. Wówczas zrozumiałem przyczynę ogólnego zainteresowania. Suszonego przeze mnie prania było bardzo mało, w dodatku tak ubrania jak i bielizna należały do kobiety i wszystkie były różowe. To chyba jednak za dużo, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Postanowiłem spędzić te dwadzieścia minut poza pralnią.
Drobny deszcz padał wciąż w ten sam niezauważalny sposób. Rozłożyłem parasol i minąwszy parę ulic, wydostałem się z cichego willowego zaułka na główną drogę. Przeszedłem obok fryzjera, piekarni, sklepu ze sprzętem do surfingu (ciekawe, po co komu sklep ze sprzętem do surfingu akurat tutaj, w Setagaya), potem minąłem trafikę, cukiernię, wypożyczalnię wideo i pralnię. Przed pralnią ujrzałem szyld: „W dni deszczowe 20% taniej". Nie mogłem pojąć, dlaczego w dni deszczowe pierze się taniej. Przez szybę dostrzegłem łysego właściciela, który z ponurym wyrazem twarzy prasował właśnie koszulę. Do sufitu, niczym bluszcz, pięło się kilka grubych węży z parą do żelazka. Właściciel pralni, jak to bywało dawniej, prasował własnoręcznie. Poczułem do niego sympatię. Tutaj na pewno nikt nie przypiąłby zszywaczem numerka do mojej koszuli. Bardzo tego nie lubię i dlatego nigdy nie oddaję swoich rzeczy do dużych pralni.
Przed pralnią znajdował się niewielki klomb. Na kilku grządkach rosły kwiaty, których nazw nie znałem. Nie dlatego, że to kwiaty rzadko spotykane, przeciwnie, kwiaty były tak pospolite, że każdy normalny człowiek powinien znać je na pamięć. To ja ich po prostu nie znałem. Wielkie krople wody spływające z dachu wsiąkały się w czarną ziemię. Zrobiło mi się jakoś smutno. Żyłem już na tym świecie trzydzieści pięć lat, a nie znałem nazw najzwyklejszych kwiatów. Stojąc przed pralnią, odkryłem już kilka rzeczy. To, że nie znałem nazw kwiatów, i to, że w dni deszczowe oddanie rzeczy do pralni kosztowało mniej. Przechodziłem tędy niemal codziennie, ale nigdy nie zauważyłem nawet tego klombu.
Dostrzegłem też ślimaka i to było dla mnie kolejnym odkryciem. Do tej pory sądziłem, że ślimaki można spotkać tylko w czerwcu, w porze deszczowej. No, ale gdzie miałyby się podziać przez resztę roku?
Przeniosłem tego październikowego ślimaka na grządkę i postawiłem go na liściu. Przez chwilę liść huśtał się pod jego ciężarem, a kiedy się uspokoił, ślimak wysunął głowę i powoli rozejrzał się dookoła.
Zawróciłem. W trafice kupiłem paczkę larków king size i zapalniczkę. Wprawdzie rzuciłem palenie pięć lat temu, ale pomyślałem, że jedna paczka papierosów wypalona w ostatnim dniu życia nie powinna mi już zaszkodzić. Pod dachem trafiki włożyłem papierosa do ust i zapaliłem go zapalniczką. Tak dawno tego nie robiłem, że kiedy zaciągnąłem się dymem, lekko ścierpły mi końce palców, a mózg na chwilę przestał pracować.
Następnie wstąpiłem do cukierni i kupiłem cztery ciastka. Wszystkie miały długie francuskie nazwy i kiedy dziewczyna za ladą skończyła je wreszcie pakować, nie mogłem sobie przypomnieć, co właściwie kupiłem. Dziewczyna była wysoka jak jodła i bardzo niezręcznie wiązała sznurek. Prawdę mówiąc, nie spotkałem jeszcze wysokiej dziewczyny, która miałaby zręczne palce. A może po prostu nie miałem szczęścia?
Z wypożyczalni wideo, która znajdowała się obok, korzystałem czasami w przeszłości. Prowadziło ją małżeństwo mniej więcej w moim wieku. Spojrzałem przez szybę na telewizor, ustawiony tuż przy wejściu. Ciężkie czasy Waltera Hilla. Charles Bronson gra w tym filmie gołorękiego boksera, a James Coburn jego menażera. Wszedłem do środka, usiadłem na sofie i dla zabicia czasu postanowiłem obejrzeć scenę walki.
Ponieważ właścicielka nudziła się sama za ladą, zaproponowałem jej jedno z moich ciastek. Wybrała ciastko z orzechami, ja wziąłem sobie mrożony sernik.
Jedząc sernik, przyglądałem się scenie, w której Charles Bronson bije się z olbrzymem. Wszyscy myślą, że wygra olbrzym, ale ja oglądałem ten film wcześniej, więc wiedziałem, że Bronson nie da się pokonać. Kiedy skończyłem sernik, zapaliłem papierosa, wypaliłem go do polowy, po czym upewniwszy się, że Bronson znokautował przeciwnika, wstałem z sofy.