Выбрать главу

– Może pan jeszcze trochę posiedzi – zaproponowała właścicielka.

Powiedziałem, że chętnie, ale zostawiłem ubranie w pralni, i spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia pięć po pierwszej. Moja suszarka już dawno przestała się kręcić.

– A niech to!

– Nie ma się czym martwić. Na pewno nikt nie ukradł pańskiej bielizny.

– Mam nadzieję – odparłem bezsilnie.

– Może wpadnie pan w przyszłym tygodniu? Będę miała trzy stare filmy Hitchcocka.

W pralni nie było już nikogo. Wyjąłem ubranie z bębna, zapakowałem je do torby i wróciłem do domu.

Grubaska spała w moim łóżku jak zabita. W pierwszej chwili pomyślałem, że może naprawdę umarła i przystawiłem ucho do jej twarzy. Usłyszałem jednak cichy równomierny oddech. Wyjąłem z torby suche ubrania i położyłem je na poduszce, a pudełko z ciastkami postawiłem obok lampy. Gdyby to było możliwe, najchętniej położyłbym się obok niej i zasnął.

Wyszedłem do kuchni, napiłem się wody i wtedy przypomniałem sobie o moczu. Oddałem mocz, po czym wróciłem do kuchni, usiadłem na krześle i rozejrzałem się dookoła. Zobaczyłem zlew, piecyk gazowy, kuchenkę, lodówkę, toster, półki, kosz na śmieci, elektryczny garnek do ryżu, ekspres do kawy i inne tym podobne rzeczy. Określa się to jednym słowem: kuchnia, ale na kuchnię składa się tyle rozmaitych przedmiotów. Zdawało mi się, że w tej kuchni wyczuwam harmonię świata, który podobnie jak kuchnia składa się z mnóstwa drobnych spraw i rzeczy.

Byłem jeszcze żonaty, gdy wprowadzałem się do tego mieszkania. To się wydarzyło osiem lat temu. Często siadałem przy kuchennym stole i do późnej nocy czytałem książki. Żona spała zawsze bardzo spokojnie. Czasami martwiłem się, że może umarła we śnie, i sprawdzałem, czy jeszcze oddycha. Może nie byłem doskonałym mężem, ale kochałem ją tak, jak potrafiłem.

A więc mieszkałem w tym domu już od ośmiu lat! Na początku było nas troje: ja, żona i kot. Najpierw opuściła mnie żona, potem kot, a teraz sam będę musiał odejść. Zapaliłem papierosa i znów napiłem się wody. To dziwne, że nie wyprowadziłem się stąd wcześniej – pomyślałem. Mieszkanie nie podobało mi się od początku, czynsz też nie należał do niskich. Słońce świeciło w okna zbyt jaskrawo, a dozorca nie grzeszył uprzejmością. Moje życie w tym mieszkaniu nie było szczęśliwe. No i zaludnienie spadło zbyt gwałtownie.

Ale ostatecznie to wszystko i tak niedługo się skończy.

A może czeka mnie wieczne życie? Nie umrę, lecz przeniosę się do innego nieśmiertelnego świata, w którym wreszcie będę mógł być sobą, w którym odnajdę to, co straciłem do tej pory, i to, co tracę nadal?

Być może profesor ma rację. Nie, on na pewno ma rację. Ten starzec nigdy się nie myli. Skoro powiedział, że wejdę do nieśmiertelnego świata, to znaczy, że stanie się tak na pewno. Tylko że prawdę mówiąc, nie rozumiałem z tego ani słowa. Po pierwsze uważałem, że byłem w wystarczającym stopniu sobą, a po drugie nie mogłem sobie wyobrazić ani nieśmiertelności, ani tego, co nieśmiertelny myśli o swojej nieśmiertelności. Zwłaszcza jeśli otacza go wysoki mur i stado jednorożców. Już świat Czarnoksiężnika z krainy Oz wydawał mi się realniejszy.

A co właściwie straciłem w moim życiu? Rzeczywiście straciłem wiele rzeczy. Gdybym chciał to wszystko spisać, zapisałbym pewnie maczkiem duży studencki zeszyt. Czasami wydawało mi się, że to nie było nic wielkiego, a potem bardzo tego żałowałem. Zdarzało się też na odwrót. Wciąż traciłem różne rzeczy, ludzi i uczucia. W moim życiu, jak w kieszeni płaszcza, znajdowała się jakaś wielka dziura, której w żaden sposób nie można było zaszyć.

Gdybym jednak mógł przeżyć życie jeszcze raz, prawdopodobnie nie zmieniłbym w nim niczego. W moim życiu wciąż czegoś ubywało, ale to byłem właśnie ja. Nie miałem przed sobą innej drogi. Choć porzuciło mnie tylu ludzi, choć sam porzuciłem drugie tyle, chociaż zniszczyłem lub ograniczyłem tyle wzniosłych uczuć, wybitnych zdolności i marzeń, to jednak nie mogłem zostać kimś innym, niż byłem.

Kiedyś, w młodości, myślałem, że uda mi się zostać kimś więcej. Chciałem otworzyć pub w Casablance i poznać Ingrid Bergman. Dokładniej mówiąc – choć można by się spierać, co w tym wypadku znaczy „dokładniej" – myślałem, że moje życie będzie miało więcej sensu i że przeżyję je w taki sposób, który będzie mi odpowiadał. Przeczytałem Zieleni się Ameryka, a Swobodnego jeźdźca oglądałem chyba ze trzy razy. Ale pomimo to jak łódź ze skrzywionym sterem wracałem wciąż w to samo miejsce. To właśnie byłem ja. Moje prawdziwe ja stało w miejscu i czekało, aż do niego wrócę.

Czy byłem rozczarowany?

Możliwe. Turgieniew nazwałby to pewnie utratą złudzeń. Dostojewski powiedziałby „piekło". A Somerset Maugham „rzeczywistość". Ale bez względu na nazwę to właśnie byłem ja.

Nie umiałem wyobrazić sobie nieśmiertelnego świata. Załóżmy jednak, że odzyskam tam wszystko, co straciłem. Ktoś klaśnie w dłonie i od tej pory moje życie będzie miało sens. Będę szczęśliwy. Ale co ja mam z tym wspólnego? To życie innego człowieka. Ja jestem tylko jeden. Moje życie to fakt historyczny i nikt go już nie zmieni.

W końcu doszedłem do wniosku, że lepiej zrobię, jeśli wrócę do poprzedniej wersji, czyli do tego, że za dwadzieścia dwie godziny umrę. Cała ta historia z nieśmiertelnością zaczynała mi przypominać Nauki Don Juana - nie kleiła się.

A więc umrę – pomyślałem dla wygody. O tak, to już bardziej do mnie pasowało. Poczułem się trochę lepiej.

Zgasiłem papierosa i zajrzałem do sypialni. Przez chwilę przyglądałem się twarzy śpiącej dziewczyny, potem sprawdziłem, czy mam w kieszeniach wszystko, co było mi potrzebne. Ale prawdę mówiąc, niewiele rzeczy było mi teraz potrzebnych. Pieniądze i karty kredytowe, to wszystko. Nie potrzebowałem już klucza ani licencji cyfranta. Wyjąłem z kieszeni nóż i kluczyki do samochodu, który zostawiłem na parkingu przed biurem profesora. Następnie wysypałem z kieszeni wszystkie drobne.

Pojechałem na Ginzę kolejką i kupiłem w Paulu Stuarcie koszulę, krawat i kurtkę. Rachunek uregulowałem kartą American Express. Ubrałem się i stanąłem przed lustrem. Nie wyglądałem najgorzej. Kant moich oliwkowych spodni nie był wprawdzie zbyt wyraźny, ale ostatecznie nie wszystko musiało być jak spod igły. We flanelowej kurtce koloru navy blue i nieco stonowanej pomarańczowej koszuli wyglądałem jak młody pracownik reklamy. W każdym razie nikt by się nie domyślił, że do niedawna czołgałem się pod ziemią i mam przed sobą dwadzieścia jeden godzin życia.

Wyprostowałem się i wtedy zauważyłem, że lewy rękaw kurtki jest krótszy od prawego o jakieś półtora centymetra. Dokładniej mówiąc, to nie rękaw był za krótki, lecz moja lewa ręka była dłuższa od prawej. Nie miałem pojęcia dlaczego. Jestem praworęczny i nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek nadwerężał lewą rękę. Sprzedawca zaproponował mi, że poprawi rękaw w ciągu dwóch dni, ale oczywiście odmówiłem.

– Nie gra pan przypadkiem w baseball albo coś takiego? – zapytał, oddając mi kartę kredytową.

Zaprzeczyłem.

– Prawie każdy sport zniekształca ciało – powiedział. – Żeby się dobrze ubrać, trzeba umiarkowanie jeść i umiarkowanie się ruszać.

Podziękowałem i wyszedłem ze sklepu. Doprawdy, co krok to nowe odkrycie.

Deszcz nie przestawał padać, ale nie chciało mi się już kupować płaszcza. Wstąpiłem do piwiarni i napiłem się piwa, przegryzając surowymi ostrygami. Nie wiadomo dlaczego, w piwiarni puszczano symfonię Brucknera. Nie wiem którą, ale kto rozpozna numer symfonii Brucknera? W każdym razie Brucknera w piwiarni słyszałem po raz pierwszy.