Выбрать главу

– Dlaczego wybrałaś pracę w bibliotece? – spytałem.

– Zawsze lubiłam biblioteki. Zwłaszcza spokój, jaki je wypełnia. Poza tym nie chciałam pracować w banku ani zostać nauczycielką.

Wypuściłem dym z papierosa i przyglądałem się, jak znika pod sufitem.

– Chcesz mnie poznać? – spytała. – Chcesz wiedzieć, gdzie się urodziłam, jakie było moje dzieciństwo, gdzie studiowałam, kiedy straciłam dziewictwo, jaki jest mój ulubiony kolor i tak dalej?

– Nie – odparłem. – Nie teraz. I nie wszystko naraz.

– A ja chciałabym się czegoś o tobie dowiedzieć.

– Urodziłem się nad morzem – powiedziałem. – Po tajfunie na plaży leżało zawsze mnóstwo rzeczy. Można tam było znaleźć dosłownie wszystko. Butelki, sandały, czapki, krzesła, nawet stoły. Nie miałem pojęcia, skąd brały się te rzeczy, ale bardzo lubiłem chodzić po tym wysypisku i z niecierpliwością czekałem na następny tajfun. Teraz myślę, że fale wyrzucały śmieci z innej plaży.

Zgasiłem papierosa i odstawiłem pustą szklankę.

– Ale, co ciekawe, wszystkie te rzeczy były idealnie czyste. Nie nadawały się do użytku, ale były czyste. Takie właśnie jest morze. Kiedy spoglądam wstecz na swoje życie, przypomina mi się tamta plaża. Ja też zbierałem w życiu różne rupiecie, czyściłem je i wyrzucałem w innym miejscu. Nie nadawały się już do użytku. Mogły tylko gnić. Pamiętam doskonale, co działo się po drodze, ale co z tego? Żadne z tych wspomnień nie ma już dla mnie znaczenia. Są czyste i nie nadają się do użytku.

Położyła rękę na moim ramieniu, po czym wstała z sofy i wyszła do kuchni. Wróciła ze szklanką wina i butelką piwa.

– Lubię te ostatnie chwile ciemności przed świtem – powiedziała. – Pewnie dlatego, że są czyste i nie ma co z nimi zrobić.

Wsunęła się pod moje ramię. Przykryła kocem i w tej pozycji piła wino. Przelałem piwo do szklanki i przyglądałem się czaszce, która wciąż nie traciła swego blasku. Rzucała blade światło na butelkę piwa, popielniczkę i zapałki, które leżały na stole. Głowa dziewczyny spoczywała na moim ramieniu.

– Patrzyłem na ciebie, kiedy wychodziłaś do kuchni.

– I co?

– Masz piękne biodra.

– Podobają ci się?

– Bardzo.

Postawiła szklankę na stole i pocałowała mnie w szyję.

– Wiesz co? – wyszeptała. – Uwielbiam komplementy.

Po pewnym czasie światło, które emanowało z czaszki, zaczęło słabnąć, a potem zgasło zupełnie. Przytuleni do siebie na sofie spoglądaliśmy w stronę okna, obserwując, jak poranne słońce powoli rozprasza ciemność. Czułem na ramieniu jej gorący oddech i kształt małej miękkiej piersi.

Potem dziewczyna podkurczyła nogi, jakby chciała zmieścić się w tej odrobinie czasu, i zapadła w sen. Dachy sąsiednich domów wyraźnie zabarwiły się słońcem, a do ogrodu przyleciały ptaki. Dobiegł mnie głos spikera z porannych wiadomości i warkot zapalanego silnika. Nie byłem śpiący. Nie czułem się też pijany. Ostrożnie wyjąłem ramię spod jej głowy, wstałem z sofy i wyszedłem do kuchni. Napiłem się wody i zapaliłem papierosa. Następnie zamknąłem drzwi między kuchnią a pokojem i włączyłem radio. Wyciszyłem głos i nastawiłem na program FM. Chciałem usłyszeć jeszcze raz Dylana, ale niestety nie nadawano jego piosenek. Zamiast Dylana słuchałem Autumn Leaves Rogera Williamsa.

Kuchnia w jej domu była bardzo podobna do mojej. Tutaj też znajdował się zlewozmywak, wywietrznik, lodówka z zamrażalnikiem i gazowy piecyk. Podobna była wielkość kuchni, sposób wykorzystania miejsca, a nawet ilość i rodzaj sprzętów. Jedynie zamiast piekarnika stała kuchenka mikrofalowa. Zajrzałem do szafki pod zlewem. Znalazłem tam kilka noży o różnym przeznaczeniu. Nie były dobrze naostrzone. Niewiele kobiet umie ostrzyć noże. Wszystkie miski były z tworzywa żaroodpornego, tak żeby można było wstawić je do kuchenki mikrofalowej. Patelnia była czysta i posmarowana tłuszczem. Pusta też była siatka w zlewie, w której gromadzą się śmieci.

Sam nie wiedziałem, dlaczego tak uważnie przyglądam się cudzej kuchni. Nie jestem wścibski, ale moje oczy jakoś automatycznie wędrowały po kuchni. Po Autumn Leaves Williamsa rozbrzmiała Autumn in New York Orkiestry Franka Chacksfielda. Patrzyłem teraz na rzędy garnków, słoików i butelek z przyprawami, którymi zastawione były półki. W kuchni mieści się cały świat – pomyślałem. „Świat jest kuchnią" – powiedziałby Szekspir.

„A więc mamy już jesień – powiedziała prezenterka, po czym zaczęła opowiadać o zapachu swetra, który po długiej przerwie zakładamy po raz pierwszy jesienią. – Opis takiego zapachu znajdziecie państwo w powieści Johna Updike'a. A teraz proszę posłuchać Early Autumn Woody Hermana. Jest siódma dwadzieścia pięć".

Trzeci października, siódma dwadzieścia pięć. Poniedziałek. Niebo było tak błękitne, jakby wycięto w nim głęboką dziurę, jakimś niezwykle ostrym nożem. Zapowiadał się piękny dzień. W sam raz na zakończenie życia.

Zagotowałem wodę, wyjąłem z lodówki pomidory, sparzyłem je we wrzątku i obrałem ze skórki. Pokrajałem czosnek i inne warzywa, jakie udało mi się znaleźć w lodówce, i przyrządziłem z nich sos, który doprawiłem przecierem z pomidorów. Następnie wrzuciłem do sosu garść parówek i zostawiłem garnek na ogniu. Tymczasem pokrajałem na drobne paski kapustę i paprykę, zrobiłem z nich sałatkę, zaparzyłem kawę, skropiłem wodą bagietkę, zawinąłem ją w aluminiową folię i upiekłem w tosterze. Kiedy śniadanie było już gotowe, obudziłem dziewczynę.

– Ładnie pachnie – powiedziała.

– Mogę się ubrać? – zapytałem. Nigdy nie ubieram się pierwszy, kiedy jestem z dziewczyną. To moja żelazna zasada.

– Oczywiście – powiedziała i zdjęła podkoszulek. W porannym świetle jej piersi i brzuch zarysowały się lekkim cieniem, a włosy na łonie nabrały połysku. Siedziała tak chwilę, przyglądając się własnemu ciału.

– Chyba nie jestem brzydka – powiedziała.

– Nie, nie jesteś.

– Nie jestem gruba, nie robią mi się fałdy, moja skóra jest wciąż sprężysta, jeszcze jakiś czas – powiedziała i oparłszy obie dłonie na sofie, spojrzała w moim kierunku. – Ale pewnego dnia coś pęknie i nigdy już nie będzie tak jak teraz. Nie umiem przestać o tym myśleć.

– Zjedzmy śniadanie – zaproponowałem. Wyszła do sąsiedniego pokoju i ubrała się w żółtą bluzę i stare wypłowiałe dżinsy. Podniosłem z podłogi spodnie i koszulę, ubrałem się i poszliśmy do kuchni. Usiedliśmy przy stole i zabraliśmy się do jedzenia.

– Zawsze tak łatwo przyzwyczajasz się do cudzej kuchni? – spytała.

– Każda kuchnia jest taka sama.

– Nie masz czasami dosyć samotności?

– Nie wiem. Nigdy w ten sposób nie myślałem. Pięć lat mieszkałem z żoną, ale zupełnie nie pamiętam, jak wyglądało nasze życie. Wydaje mi się, że zawsze byłem sam.

– Nie chciałbyś ożenić się jeszcze raz?

– Już mi wszystko jedno – powiedziałem. – I tak nic się już nie zmieni. Małżeństwo to coś takiego jak psia buda z dwoma otworami. Można do niej wejść i wyjść z którejkolwiek strony, niczego to nie zmieni.

Roześmiała się i wytarła usta papierową serwetką. – Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś porównywał życie małżeńskie do psiej budy.

Kiedy skończyliśmy jeść, podgrzałem kawę, która została w dzbanku, i rozlałem ją do filiżanek.

– Niezły ten sos pomidorowy – powiedziała.

– Byłby lepszy, gdybym dodał do niego liść laurowy i oregano. Poza tym gotowałem go jakieś dziesięć minut za krótko.

– Mimo to był naprawdę smaczny. Już dawno nie jadłam tak wykwintnego śniadania – powiedziała. – Co zamierzasz teraz robić?

Spojrzałem na zegarek. Było wpół do dziewiątej.

– Wyjdziemy stąd o dziewiątej – powiedziałem. – Pojedziemy do jakiegoś parku, położymy się na trawie i napijemy piwa. O wpół do jedenastej odwiozę cię do domu, a sam wyruszę w drogę. A ty? Co będziesz robić potem?