– Ona też tak mówiła.
– Twoja żona?
– Tak. Że niby temat jest wyraźniejszy albo że słychać mniej zakłóceń. Piwo?
– Dziękuję.
Otworzyłem czwarte piwo i podałem je dziewczynie.
– Co myślisz o swoim życiu? – spytała, zaglądając do otworu w puszcze.
– Czytałaś Braci Karamazow?
– Tak, ale dawno temu.
– To świetna książka, radzę ci, przeczytaj ją jeszcze raz. Jest taka scena pod koniec, kiedy Alosza rozmawia z uczniem Krasotkinem i mówi mu mniej więcej tak: „Wiesz Kola, ty będziesz w życiu bardzo nieszczęśliwy. Ale tak w ogóle to powinieneś błogosławić to życie".
Dopiłem drugie piwo i po chwili otworzyłem następne.
– Jakoś nigdy nie mogłem się z tym pogodzić. Bo czy można „tak w ogóle" błogosławić nieszczęśliwe życie?
– I dlatego ograniczasz własne życie?
– Możliwe – odparłem. – To chyba ja powinienem zginąć w tym autobusie zamiast twojego męża.
Leżąc wciąż na trawniku, uniosłem głowę i spojrzałem w kierunku, gdzie przed chwilą znajdowała się chmurka. Już jej nie było. Przesłoniły ją liście drzewa.
– Czyja też mogłabym wejść do tej twojej ograniczonej wizji?
– zapytała.
– Oczywiście, każdy może do niej wejść i każdy może wyjść – odparłem. – To właśnie jej zaleta. Tylko wchodząc, wytrzyj buty i zamknij drzwi, kiedy będziesz wychodzić. Wszyscy tak robią.
Roześmiała się, wstała i otrzepała bawełniane spodnie z trawy.
– Na mnie już czas, prawda?
Spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia dwie po dziesiątej.
– Odwiozę cię do domu – powiedziałem.
– Nie trzeba. Zrobię zakupy w którymś z domów towarowych w tych stronach i wrócę sama pociągiem. Tak będzie lepiej.
– Więc rozstańmy się tutaj. Ja jeszcze trochę polezę.
– Dziękuję za obcinacz.
– Nie ma za co.
– Zadzwonisz do mnie po powrocie?
– Przyjdę do biblioteki.
– Do widzenia.
Przyglądałem się jej z miną Josepha Cottena w Trzecim człowieku, gdy oddalała się prostą alejką. Wkrótce zniknęła za drzewami, a ja przeniosłem wzrok na gołębie. Każdy z nich poruszał się w nieco inny sposób. Po chwili w pobliżu zjawiła się dobrze ubrana kobieta z małą dziewczynką i zaczęły rzucać gołębiom prażoną kukurydzę, toteż wszystkie gołębie przeniosły się w ich stronę. Trzy-, czteroletnia dziewczynka, jak większość dzieci w jej wieku, rozstawiła szeroko rączki i usiłowała złapać któregoś z gołębi. Ale oczywiście nie złapała żadnego. Gołębie też kierują się w życiu pewnymi zasadami. Kobieta spojrzała w moim kierunku tylko raz, potem przestała mnie zauważać. Leżąc na trawie w poniedziałkowe przedpołudnie w towarzystwie pięciu puszek piwa, nie mogłem wzbudzać zaufania.
Zamknąłem oczy i spróbowałem przypomnieć sobie imiona braci Karamazow. Mitia, Iwan, Alosza, no i Smierdiakow. Swoją drogą ciekawe, ilu ludzi potrafi wymienić imiona wszystkich braci Karamazow.
Potem wpatrywałam się dłuższy czas w niebo i zdawało mi się, że jestem małą łódką na środku oceanu. Nie było wiatru ani fal, więc tylko nieruchomo unosiłem się na wodzie. „Jest coś szczególnego w małej łódce na rozległym morzu", pisał Joseph Conrad. Scena rozbicia statku w Lordzie Jimie.
Niebo było głębokie i świeciło takim blaskiem, jakby samo było ideą jasności. Po chwili zaczęło mi się wydawać, że tylko to niebo było prawdziwym bytem. To tak jak z morzem. Jeśli przez wiele dni ogląda się tylko morze, zaczyna się wydawać, że nic poza nim nie istnieje. Chyba to miał na myśli Conrad. Jakże sztuczna i niedoskonała musi wydawać się w takiej chwili mała łódka.
Nie podnosząc się z trawy, wypiłem ostatnie piwo, wypaliłem papierosa i odpędziłem z głowy te literackie skojarzenia. Musiałem wrócić do rzeczywistości. Zostało mi już tylko nieco ponad godzinę.
Wstałem, zaniosłem puszki po piwie do kosza na śmieci. Wyjąłem z portfela karty kredytowe i spaliłem je w popielniczce. Dobrze ubrana matka znowu zerknęła w moją stronę. Z pewnością żaden porządny człowiek nie pali kart kredytowych w parku przed południem. Najpierw spaliłem kartę American Express, potem Visa. Bardzo ładnie zajmowały się ogniem. Pomyślałem, czy nie spalić przy okazji krawata od Paula Stuarta, ale rozmyśliłem się. To by się za bardzo rzucało w oczy, a poza tym w jakim celu miałbym palić krawat?
Potem kupiłem w kiosku dziesięć torebek kukurydzy, dziewięć rozsypałem gołębiom, a ostatnią zostawiłem dla siebie. Gołębie zleciały się ze wszystkich stron takim tłumem, jaki można zobaczyć na filmach dokumentalnych z czasów rewolucji październikowej. Usiadłem na ławce i wraz z gołębiami jadłem kukurydzę. Już dawno nie jadłem prażonej kukurydzy, była całkiem smaczna.
Dobrze ubrana matka z córeczką stały obok fontanny. Kobieta była chyba w moim wieku. Patrząc na nią, znów przypomniałem sobie koleżankę z klasy, która wyszła za rewolucjonistę, urodziła mu dwoje dzieci i uciekła z domu. Ona nie mogła już przyprowadzić dzieci do parku. Nie wiedziałem, oczywiście, co czuła w związku z tym, ale zdawało mi się, że mamy ze sobą coś wspólnego – oboje straciliśmy wszystko, co do tej pory stanowiło nasze życie. Chociaż, być może – to nawet całkiem prawdopodobne – ona byłaby odmiennego zdania. Nie widzieliśmy się od dwudziestu lat, nasze życie potoczyło się inaczej, inaczej też musieliśmy myśleć. Poza tym ona pozbyła się swojego życia sama, a ja zostałem go pozbawiony, zupełnie jakby wyciągnięto spode mnie prześcieradło, na którym właśnie spałem.
A może by mnie potępiła? Zapytałaby: „No i co ty właściwie zrobiłeś?". I miałaby rację. Niczego nie zrobiłem sam. Jedyne, co udało mi się zrobić z własnej woli, to wybaczyć profesorowi i nie przespać się z jego wnuczką. Ale czy weźmie to pod uwagę, oceniając mój udział w zakończeniu mojego dotychczasowego istnienia?
Nie wiedziałem. Dzieliło nas dwadzieścia długich lat. To, czym kierowała się teraz w swoich sądach, pozostawało daleko poza granicami mojej wyobraźni.
W ogóle niewiele już się w nich mieściło. Były tam tylko gołębie, fontanna, trawnik i matka z dzieckiem na spacerze. Kiedy jednak przyglądałem się tej scenie, po raz pierwszy od kilku dni poczułem, że nie chcę odchodzić z tego świata. Nie szkodzi, że przez te trzydzieści pięć lat wykorzystałem to, co najlepsze w życiu, w dziewięćdziesięciu trzech procentach. Chciałem oglądać ten świat jak najdłużej, ciesząc się tymi siedmioma procentami, które mi jeszcze zostały. Nie wiem dlaczego, ale wydało mi się, że to nawet mój obowiązek. Faktycznie żyłem tak, jakby któraś ze śrubek w mojej głowie była niedokręcona. Ale miałem ku temu powody. Nawet jeśli nikt tego nie zrozumie, mnie przecież nie wolno opuszczać samego siebie.
Nie mogłem tak po prostu odejść, zostawiając to moje wybrakowane życie. Powinienem być z nim do końca. Jeśli tego nie zrobię, stracę szacunek dla samego siebie. Nawet jeśli nikt nie będzie płakał z powodu mojej śmierci, ba, nawet jeśli nikt jej nie zauważy, przecież to nie zwalnia mnie z odpowiedzialności. Faktycznie straciłem do tej pory chyba aż zbyt wiele. Tak wiele, że już nic, poza mną samym, nie zostało mi do stracenia. Jednak noszę w sobie coś, jakby kontury wszystkich tych rzeczy, które straciłem, i to właśnie dzięki nim żyłem do tej pory.
Nie chciałem odchodzić z tego świata. Zamknąłem oczy i poczułem drżenie serca. Było silniejsze niż smutek i samotność, niczym wzburzone fale wstrząsało całym moim ciałem. Oparłszy się łokciami o tył ławki, usiłowałem przezwyciężyć drżenie. Nikt nie przyszedł mi z pomocą. Nikt nie mógł mnie uratować. Tak samo jak ja nie mógłbym tego zrobić dla innych.
Chciałem rozpłakać się na głos, ale nie mogłem. Byłem już na to za stary. Poza tym jest na świecie taki rodzaj smutku, którego nie można wyrazić łzami. Nie można go nikomu wytłumaczyć. Nie mogąc przybrać żadnego kształtu, osiada cicho na dnie serca jak śnieg podczas bezwietrznej nocy.