Выбрать главу

– Jak ładnie tu u pani, pani Gänserich – powiedział Mock, siadając przy stole. Na zawalonym niedopałkami blacie z trudem znalazł miejsce dla łokci. – Czy mogłaby pani zostawić nas na chwilę samych?

– Nie – powiedział twardo Erwin. – Ona ma tu być.

– Dobrze – Mock zdjął płaszcz i kapelusz. Z braku miejsca, gdzie mógłby je położyć, płaszcz przewiesił przez ramię, a kapelusz założył na kolano. – Powiem zatem krótko. Mam do ciebie prośbę. Nie rezygnuj ze szkoły. Jesteś uczniem primy. Za kilka miesięcy matura. Zdaj ją i studiuj germanistykę, filozofię czy cokolwiek innego, czego nie akceptuje twój ojciec…

– Przecież tego nie akceptuje także stryj. Przed dwoma czy trzema tygodniami powiedział stryj na obiedzie…

– Powiedziałem, com powiedział – zirytował się Mock. – Żałuję tego. Nie myślałem tak wcale. Chciałem cię o tym poinformować, co powiedziałem, jak zabrałem cię z kasyna, ale byłeś zbyt pijany.

– Trudno panu przychodzi słowo „przepraszam” – powiedziała Inge. Mock patrzył na nią przez chwilę i walczył ze swoją furią, zachwytem i chęcią upodlenia artystki. W końcu zachwyt zwyciężył. Inge była zbyt piękna z rozsypanymi ciemnymi włosami. Dojrzały samiec poczuł zapach ciepłej pościeli, rozgrzanego ciała i całkowitego spełnienia. Uśmiechnął się do niej i zwrócił się znów do Erwina.

– Skończ szkołę i zdaj maturę. Nie chcesz mieszkać z ojcem, to mieszkaj u mnie. Sophie bardzo ciebie lubi – podszedł do bratanka i klepnął go po karku. – Przepraszam – postawił na stole flaszkę wódki. – Napijmy się wszyscy na zgodę.

Erwin odwrócił się do okna, by ukryć wzruszenie. Inge przyłożyła do ust chusteczkę i się rozkaszlała, a w jej oczach utkwionych w Mocku pojawiły się łzy. Mock patrzył na nią, lecz nie myślał o niej, myślał o swoich słowach „Sophie bardzo cię lubi”, o swoim spotkaniu z żoną: oto są znowu razem, jego gabinet zajmuje Erwin, Erwin uczy się do matury, Sophie odwiedza go w gabinecie swojego męża…

– Musi stryj także ją przeprosić – powiedział Erwin.

Zapadło milczenie. Na podwórku rozległ się przeraźliwy krzyk i stukot buciorów po ubitym śniegu. Ktoś się potknął lub pośliznął na ślizgawce i głucho upadł w śnieg. Mock rzucił się do okna i wytężył wzrok. Niczego nie zobaczył w nikłym świetle gazowych latarni oprócz tłumu zgromadzonego wokół szopy. Mock ruszył. Zadudniły pod jego skokami deski przedpokoju, zadudniły drewniane schody. Wybiegł na podwórze i puścił się biegiem po ślizgawce. Wpadł między ludzi i zaczął ich rozpychać. Usuwali się w skamieniałym milczeniu. Mock odepchnął ostatniego mężczyznę, który zagradzał wejście do szopy. Odepchnięty odwrócił się z wściekłością. Mock poznał go – był to stary kolejarz, którego na schodach postraszył legitymacją. Na klepisku szopy leżał sfatygowany koc, z którego zbudowany był wigwam. Spod koca wystawały chude jak patyki nogi w podartych rajtuzach. Świeże plamy krwi pokrywały rajtuzy i buty, które były najwyraźniej za duże. Reszta ciała przykryta była kocem. Obok ciała leżało wiadro i rozsypane czekoladki.

Mock oparł się o ścianę szopy, otworzył usta i łapał płatki śniegu. Stary kolejarz podszedł do niego i plunął mu w twarz.

– Gdzie byłeś – zapytał – jak mordował to dziecko?

Na podwórko wpadło dwudziestu umundurowanych policjantów w czakach i w przepasanych pasami szynelach. Dowodził nimi jakiś policmajster z szablą u boku. Policjanci otoczyli ludzi i szopę. Tłum stał w milczeniu i patrzył na wąsate twarze stróżów prawa, na ich kabury i na wysokie czapki. Mock opierał się wciąż o mur i czuł, jak wilgotne płatki śniegu łaskoczą go za chirurgicznym gorsetem. Nie podszedł do policjantów, nie wylegitymował się, nie chciał być jednym z nich, chciał być kolejarzem, krawcem, spedytorem.

Na podwórko wszedł Meinerer z kilkoma uzbrojonymi stójkowymi i z jakimś mężczyzną dźwigającym statyw aparatu fotograficznego. Przeszedł na skos przez podwórko i udał się w jego róg, skąd dochodziła charakterystyczna woń gnojówki. Ciągnęły się tam przez całą wysokość budynku małe zamalowane na biało okienka ubikacji. Do najniżej położonej ubikacji wchodziło się wprost z podwórka po kilku schodkach.

– Tam go zamknąłem – Meinerer zupełnie niepotrzebnie wskazał palcem.

Stójkowi towarzyszący Meinererowi ruszyli we wskazanym kierunku. Pozostali rozpięli kabury i patrzyli wrogo na tłum, który groźnie się poruszył.

– Zabić skurwysyna! Ludzie! Zabić tego skurwysyna! – ryknął kolejarz i rzucił się na najbliższego policjanta. Ten wyciągnął rewolwer i wystrzelił w powietrze. Tłum stanął posłusznie. Mock poczuł drżenie na całym ciele i zamknął oczy. Przyszły do niego wszystkie trupy, które widział. Rajca Geissen częstował go cygarem, Gelfrert dmuchał w waltornię, Honnefelder krzyczał „Sieg heil”, a Rosemarie Bombosch odsłaniała z kuszącym uśmiechem chude uda. Oto odwiedził go w tej ponurej szopie jego ojciec, rozłożył narzędzia i nadział jakiś but na szewskie kopyto. Wtedy poruszył się stary koc, który był okryciem wigwamu. Wyczołgała się spod niego dziewczynka i dołączyła do innych upiorów. Robiony na drutach szalik zaciśnięty był na jej szyi, a w boku tkwił dobrze naostrzony nóż.

Mock okrył z powrotem zwłoki dziewczynki i sięgnął po rewolwer. Nie chciał być teraz żadnym rzemieślnikiem ani komiwojażerem. Nie chciał być także stróżem prawa. Chciał być katem. Wyjął z kieszeni legitymację policyjną, przecisnął się przez tłum i pobiegł w stronę ubikacji. Dwaj stójkowi wyciągnęli stamtąd mężczyznę, który był przykuty kajdankami do poruszanej pedałem szlifierki. Człowiek ten był zdrętwiały z zimna, a jego sine usta poruszały się jakby w modlitwie. Jego ubranie – fartuch roboczy i kombinezon – było pokryte krwią. Policjanci kopniakiem rzucili go na ziemię. Szlifierka uderzyła go w skroń.

Meinerer stanął nad związanym mordercą. Fotograf zwolnił migawkę. Wzniósł się słup magnezji. Mock z wysoko uniesionymi rękami trzymającymi pistolet i legitymację podbiegł do mordercy. Policjanci rozstąpili się posłusznie. Radca uklęknął i przyłożył pistolet do opływającej krwią skroni. Trzasnęła magnezja. Wszyscy patrzyli. Mock w ułamku sekundy ujrzał siebie wyrzuconego z pracy w policji. Odbezpieczył rewolwer. Wtedy zobaczył ponownie siebie na sali sądowej jako oskarżonego, a potem w więzieniu, gdzie z radością czekają na niego wszyscy, których kiedykolwiek wsadził za kratki. W myślach zaczął powtarzać odę Horacego Odi profanum vulgus [24]. Po pierwszej strofce schował pistolet do kieszeni. Niczego nie widział, niczego nie czuł – oprócz plwociny starego kolejarza, która zamarzała mu na policzku.

WROCŁAW, NIEDZIELA 22 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA RANO

Specjalne wydanie świąteczne „Breslauer Neueste Nachrichten” z dnia 22 grudnia 1927 roku, s. 1 – wywiad z prezydentem policji Wilhelmem Kleibömerem: „Co się wczoraj wydarzyło na Gartenstrasse 35?

Kleibömer: Wachmistrz kryminalny, którego nazwiska nie mogę ujawnić, wykonując w tym budynku czynności śledcze, zauważył opuszczającego podwórze szlifierza. Człowiek ten wychodził w wielkim pośpiechu i ciągnął za sobą szlifierkę. Uwagę detektywa przyciągnęły plamy krwi na fartuchu szlifierza. Zatrzymał go i zamknął w toalecie na parterze sąsiedniego budynku. Następnie odkrył w szopie na podwórku zwłoki małej Gretchen Kauschnitz. Obawiając się samosądu ze strony mieszkańców budynku, sprowadził znaczne siły policyjne i pod ich osłoną dokonał aresztowania lege artis.

вернуться

[24] Nienawidzę nieoświeconego tłumu.