WROCŁAW, NIEDZIELA 22 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Na przystanku tramwajowym na Zwingerplatz stali tylko dwaj pasażerowie. Obaj mieli postawione kołnierze palt i naciśnięte na oczy kapelusze. Wyższy rysował w świeżym śniegu zygzaki i pochylał się ku niższemu, który szeptał mu coś, wspinając się na palce. Śnieg sypał ukośnie, przecinając nieostrą granicę pomiędzy czarnym niebem a strefą gazowego poblasku. Wyższy mężczyzna nasłuchiwał bez słowa pospiesznej relacji.
– Tak, jak pan radca kazał. Wypuściliśmy dwóch gliniarzy i konowała od czubków po dwóch godzinach, kiedy już było po wszystkim…
– A co z tym posterunkowym kierującym ruchem?
– Pojechaliśmy z moimi ludźmi do jego mieszkania i uwolniliśmy jego i jego żonę. Natychmiast po akcji…
– Bardzo był poturbowany?
– Trochę ścierpły im ręce. Poza tym wszystko w porządku.
– Wirth, pojedziesz teraz do niego – wyższy mężczyzna wyjął z wewnętrznej kieszeni zwitek banknotów i wręczył go swojemu rozmówcy – i zostawisz mu tych kilka marek. Daj mu tę forsę i nic nie mów – wyrysował w śniegu znak nieskończoności. – Dobrze się spisałeś.
– Nie chce pan radca wiedzieć, co zrobili z tą świnią?
– Oni? Oni byli tylko narzędziem w moich rękach.
Wirth schował pieniądze i uważnie spojrzał na radcę.
– To narzędzie wymknęło się panu trochę spod kontroli.
Radca podał rękę Wirthowi i ruszył w stronę Teatru Miejskiego, którego rozmazane światła promieniały w śnieżnej mgle. Wielkie afisze rozwieszone na filarach zachęcały do obejrzenia Wagnerowskiego Tannhäusera, z którego dochód miał być przeznaczony na cele charytatywne. Nieliczni spóźnieni widzowie wysiadali z sań i z automobili, rozsiewając drogeryjne aromaty. Radca kupił bilet na parter i wszedł do jasnego westybulu ozdobionego barokowymi złoceniami. Potężne dźwięki uwertury mimo swojej mocy wprawiały grubego szatniarza w ekstazę. Mock po trzydziestu sekundach chrząkania potrząsnął jego ramieniem, przywracając go do rzeczywistości. Zostawił w szatni zaśnieżoną garderobę i wszedł po schodach na pierwsze piętro, stukając laską. Tam odszukał lożę numer 12 i delikatnie nacisnął klamkę. Dźwięki rogów odmalowywały morski pejzaż. W loży siedział dyrektor kryminalny Mühlhaus. Drgnął, kiedy radca usiadł obok niego. Szybkie dźwięki smyczków przedstawiały teraz pluskanie najad.
– Tu nas nikt nie usłyszy, Mock – powiedział Mühlhaus i nabrał tchu, jakby chciał zawtórować chórowi syren „Naht euch dem Strande”. – Wie pan, że Hanscher z Wydziału IV ogląda dziś pańskie zdjęcie, na którym przykłada pan pistolet do głowy Robertha? Wie pan, że jest głównym podejrzanym o zorganizowanie samosądu na tym nieszczęśniku, który cierpiał na rozdwojenie osobowości?
Smyczki cięły bezlitośnie, z chirurgiczną precyzją. Dźwięki trąb podbite były głęboką czernią basów. Potem Wenus zaczęła uwodzić Tannhäusera.
– Dziękuję za ostrzeżenie – powiedział Mock.
– Ostrzec można przed czymś, co jest do uniknięcia. A ja dostałem rozkaz od prezydenta Kleibömera, by zawiesić pana w czynnościach do czasu, aż Wydział IV zakończy śledztwo w sprawie samosądu na Robercie, o którego dokonanie podejrzewa pana Hanscher. To nie jest ostrzeżenie, ale koniec pańskiej kariery.
– To byłby koniec, gdyby Wydział IV udowodnił, że miałem coś wspólnego z samosądem. A ja na początku rozpalę ich nadzieje. Powiem, że cieszę się ze smutnego końca Robertha.
– Pan wcale nie zaprzecza, że miał pan z tym coś wspólnego. Pan jedynie wątpi, czy znajdzie się dowód przeciwko panu. Pan już się przyznał przede mną – krzyczał Mühlhaus, lecz jego głos wtórował arii Tannhäusera „Dir töne Lob”. – Do jasnej cholery, ten człowiek mógł być niewinny! Zabijał nie on, lecz jego choroba! Pan to rozumie, idioto?
– Jeżeli nawet tak… – cichy głos Mocka dobiegał bardzo wyraźnie zza smutnych wyznań wzgardzonej przez Tannhäusera Wenus – to był on ciężko chory, po prostu śmiertelnie chory. Czy można się dziwić, że człowiek śmiertelnie chory umiera? Choroba zabijała innych, potem zabiła i jego.
Mühlhaus milczał, a Wenus dalej atakowała niewdzięcznego kochanka.
WROCŁAW, NIEDZIELA 22 GRUDNIA, WPÓŁ DO DZIESIĄTEJ WIECZOREM
Wrocławska socjeta kłębiła się w foyer, dmuchała dymem, pachniała perfumami i obficie wydzielała pot. Damy strzygły pawimi piórami i napawały się tym zgromadzeniem – substytutem balu noworocznego, którego nie mogły się już doczekać. Panowie dyskutowali jałowo o zbliżających się świętach, wzmożonym handlu i wydatkach. Ptasi szczebiot panien współgrał z intelektualnym marszczeniem przez młodzieńców chmurnych czół, co miało zwiastować dojrzały namysł nad oglądaną interpretacją Wagnera.
Mock wyjął z papierośnicy papierosa „Ariston”, przełamał go wpół i wetknął do cygarniczki. W tym momencie z czyichś palców wystrzelił żółty płomień i liznął poszarpaną końcówkę papierosa.
– Dobry wieczór, doktorze Hartner – Mock zaciągnął się dymem, – Dziękuję za ogień. Nie wiedziałem, że lubi pan Wagnera.
– Musimy porozmawiać w jakimś ustronnym miejscu – szpakowate włosy Leo Hartnera zjeżyły się w nieświadomym ostrzeżeniu. Było coś niezwykłego w jego zachowaniu.
Mock kiwnął ze zrozumieniem głową, zanurkował w rozdyskutowany tłum melomanów i lekkimi dotknięciami dłoni zaczął torować w nim drogę. Natychmiast podążył za nim Hartner. Mock wyszedł na korytarz i ruszył ku drzwiom opatrzonym złotym trójkątem. Jakiś niewysoki staruszek z trudem ciurkał do pisuaru. Radca zajął jedną z kabin, zamknął pokrywę muszli i usiadł na niej. Wypalając papierosa, słyszał podobne odgłosy w kabinie obok. Rozległ się gong, który – choć był bardzo donośny – nie wytłumił westchnienia ulgi, jakie wydał z siebie staruszek. Wreszcie drzwi trzasnęły. Mock i Hartner stali obok siebie, krytycznie oceniając swe odbicia w szerokim lustrze. Mock pootwierał wszystkie kabiny, a potem zablokował drzwi toalety swoją laską.
– W moim zespole ekspertów – powiedział cicho Hartner – jest morderca.
– Niech pan mówi dalej – Mock wiedział, co teraz nastąpi: seria pytań i odpowiedzi, majeutyczna metoda doktora Hartnera, odporna na wszelkie ponaglenia.
– Kto w moim zespole jest podejrzany i dlaczego? – Hartner nie zawiódł Mocka. – Diehlsen – radca dmuchnął w cygarniczkę, a papieros rozsypał się na lustrze deszczem iskier – ponieważ pracuje w miejskim archiwum i jest członkiem „Wrocławskiego Towarzystwa Badań Parapsychicznych”, i Hockermann, czytający tę samą książkę co Gelfrert i podpisujący się w rejestrze wypożyczeń nazwiskami sławnych mężów z Auli Leopoldyńskiej… Tak jest. W jakim przedziale czasowym prowadzone są badania moich ludzi?… Czas jest ograniczony dwoma-trzema wiekami… Nie o to chodzi. Postawiłem złe pytanie. Jakie daty dzienne badamy?… Od ostatniego mordu, czyli chyba od 9 grudnia, do końca roku… Tak. Aby jak najszybciej znaleźć kolejną datę mordu. I co stwierdziliśmy?… Że następne morderstwo nastąpi w Wigilię na Antonienstrasse 27. Będziemy tam i złapiemy tego drania. Podał pan nawet godzinę!… Boję się, że niedługo nastąpi morderstwo – Hartner przystępował do udowodnienia swej tezy. – Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie archiwista z Archiwum Miejskiego. Moi ludzie codziennie po pracy zwracają akta i książki, które danego dnia studiowali. Archiwista osobiście przychodzi po nie do naszego biura przy Neumarkt. Okazało się, że brakuje jednej o sygnaturze 4536. Pozycja ta jest z całą pewnością relacją z jakiegoś procesu, ponieważ akta o sygnaturach 4500-4555 są to akta procesowe. Ktoś z ekspertów je ukradł.