Wstydzę się tego teraz, wstydzę się faktu, że cieszyłem się, iż niewiele życia jej pozostało. Cieszyłem się tylko na początku. Tylko na początku.
Odwiedzałem ją tak często, jak na to pozwalał plan czasowo-przestrzenny. Wykorzystałem go co do minuty, rezygnując z posiłków i snu, jeśli było trzeba, bezwstydnie wykręcając się od roboty. Jej słodycz przeszła moje oczekiwania, byłem zakochany. Mówię to otwarcie. Moje doświadczenie w miłości jest bardzo niewielkie, a zrozumienie jej przez obserwację w Czasie — bardziej niż wątpliwe. Lecz, o ile się orientuję, byłem zakochany.
To, co zaczęło się jako zaspokojenie potrzeby uczuciowej i fizycznej, stało się czymś o wiele poważniejszym. Jej rychła śmierć przestała być sprawą oczywistą, a stała się klęską. Przebadałem jej Biografię, ale sam, bez pomocy Wydziału Biografowania. Jesteś pewnie zaskoczony. To było wykroczenie, ale zupełnie błahe w porównaniu ze zbrodniami, jakie popełniłem później.
Tak, właśnie ja, Laban Twissell. Starszy Kalkulator Twissell.
Trzy razy przychodził i mijał ten moment w fizjoczasie, w którym przez pewne proste posunięcie mogłem zmienić jej osobistą Rzeczywistość. Wiedziałem, że żadna tego rodzaju Zmiana, przeprowadzona z powodów osobistych, nie zyska akceptu Rady. Zaąłem się jednak czuć osobiście odpowiedzialny za jej śmierć. Widzisz, to był jeden z motywów mojego późniejszego działania.
Zaszła w ciążę. Nie przeciwdziałałem tego, chociaż powinienem. Znałem jej Biografię, o tyle zmodyfikowaną, by mieścił się w niej jej związek ze mną, i wiedziałem, że prawdopodobieństwo ciąży będzie duże. Może wiesz, a może nie wiesz, że kobiety z Czasu niekiedy zachodzą w ciążę z Wiecznościowcami mimo środków zapobiegawczych. Takie rzeczy się zdarzają. Ponieważ jednak żaden Wiecznościowiec nie ma prawa mieć dzieci, ewentualne ciąże przerywa się bezboleśnie i bezpiecznie, istnieje wiele metod.
Moja analiza Biografii wskazywała, że dziewczyna umrze przed porodem, a więc nie uczyniłem nic, by ciążę przerwać. Była szczęśliwa i chciałem, żeby taka pozostała. Patrzyłem więc tylko i próbowałem się uśmiechać, gdy powiadała mi, że czuje, jak budzi się w niej życie.
Lecz nastąpił przedwczesny poród…
Nie dziwię się, że tak patrzysz. Miałem dziecko. Własne dziecko. Prawdopodobnie nie znajdziesz innego Wiecznościowca, który mógłby to o sobie powiedzieć. Popełniłem więcej niż wykroczenie, poważne przestępstwo, ale to jeszcze nic.
Nie spodziewałem się tego. Urodziny i związane z nim problemy stanowiły dziedzinę, w której miałem niewielkie doświadczenie.
W panice przestudiowałem na nowo Biografię i odkryłem, że dziecko może żyć w rezultacie mało prawdopodobnego rozdwojenia wątku, którego przedtem nie dostrzegłem. Zawodowy Biografista nie przeoczyłby tego, ja zaś popełniłem błąd, ufając zbytnio w swoje umiejętności.
Ale co mogłem teraz zrobić?
Matka zmarła, jak przewidziano i w przewidziany sposób. Siedziałem w jej pokoju przez cały czas dozwolony przez kartę przestrzenno-czasową, skręcając się z bólu, tym silniejszego, że przecież przez rok z górą z całą świadomością czekałem na jej śmierć. W ramionach trzymałem swego i jej syna.
Tak, pozostawiłem go przy życiu. Czemu tak krzyczysz? Ty masz zamiar mnie potępić?
Skąd możesz wiedzieć, co to znaczy trzymać w ramionach atom własnego życia? Może masz komputaplex zamiast nerwów i karty przestrzenno-czasowe zamiast krwiobiegu?
Pozostawiłem dziecko przy życiu. Popełniłem i tę zbrodnię. Oddałem je pod opiekę właściwej organizacji i wracałem, kiedy się dało (w ścisłym następstwie czasowym, zsynchronizowanym z fizjoczasem), by dokonywać niezbędnych wpłat i patrzeć, jak chłopiec rośnie.
W ten sposób minęły dwa lata. Regularnie sprawdzałem Biografię chłopca (teraz przyzwyczaiłem się już do łamania tego właśnie prawa) i byłem zadowolony, widząc, że nie ma oznak szkodliwego wpływu na istniejącą wówczas Rzeczywistość z prawdopodobieństwem do około 0,0001. Chłopiec nauczył się chodzić, poznał kilka słów. Nie uczono go, by mnie nazywał „tatą”. Co myśleli sobie czasowi ludzie z Instytutu Opieki nad Dzieckiem — tego nie wiem. Brali pieniądze i nie mówili nic.
Po upływie dwóch lat Radzie Wszechczasów przedstawiono konieczność Zmiany, która zahaczała o 575 Stulecie. Mnie, jako promowanemu ostatnio na Zastępcę Kalkulatora, polecono przeprowadzenie Zmiany. Była to pierwsza Zmiana, którą powierzono wyłącznie mnie.
Oczywiście byłem dumny, ale jednocześnie bałem się. Mój syn był obcy w Rzeczywistości. Trudno było oczekiwać, by miał odpowiedniki. Przygnębiała mnie ta myśl o jego przejściu do niebytu.
Pracowałem przy Zmianie i pochlebiałem sobie, że wykonałem zadanie bez zarzutu. Pierwsze w życiu. Ale uległem pokusie. Uległem tym łatwiej, że już nie było to dla mnie nic nowego. Stałem się zatwardziałym przestępcą, recydywistą. Badałem nową Biografię mego syna w nowej Rzeczywistości, pewny tego, co znajdę.
Lecz wtedy, przez dwadzieścia cztery godziny bez jedzenia i bez snu, siedziałem w swoim gabinecie, walcząc z zamkniętą Biografią, szarpiąc jaw rozpaczliwym wysiłku, by znaleźć błąd.
Nie było błędu.
Następnego dnia, odkładając decyzję Zmiany, przygotowałem kartę przestrzenno-czasową, używając prymitywnej metody przybliżenia (mimo wszystko Rzeczywistość nie miała trwać długo) i wszedłem w Czas w punkcie odległym o trzydzieści lat od urodzin mojego syna.
Miał wtedy trzydzieści cztery lata, czyli tyle co ja. Przedstawiłem się jako daleki krewny, wykorzystując swą znajomość rodziny jego matki. Nic nie wiedział o swoim ojcu, nie pamiętał z dzieciństwa moich odwiedzin.
Pracował jako inżynier aeronautyczny. Wiek 575 specjalizował się w kilku rodzajach podróży powietrznych (i nadal się specjalizuje w bieżącej Rzeczywistości), a mój syn był szczęśliwym i wartościowym członkiem tego społeczeństwa. Ożenił się z gorąco zakochaną w nim dziewczyną, lecz nie mieli dzieci. Dziewczyna ta nie wyszłaby w ogóle za mąż w Rzeczywistości, w której mój syn by nie istniał. Wiedziałem o tym od początku. Wiedziałem, że nie będzie szkodliwego oddziaływania na Rzeczywistość. W przeciwnym wypadku może nie zdobyłbym się na to, by mego syna zostawić przy życiu. Bo nie jestem całkowicie wyzuty z zasad.
Spędziłem z nim jeden dzień. Rozmawiałem oficjalnie, uśmiechałem się grzecznie, pożegnałem się chłodno, w chwili gdy nakazywała to karta przestrzenno-czasowa. Ale obserwowałem i pochłaniałem wszystko, usiłując przeżyć przynajmniej jeden dzień poza Rzeczywistością, jakby następny dzień (w fizjoczasie) miał nigdy nie nadejść.
Jakże pragnąłem odwiedzić moją żonę po raz drugi, w tym okresie, kiedy jeszcze żyła, ale zużyłem ostatnią wolną sekundę. Nie ośmieliłem się nawet wejść do Czasu, by ją zobaczyć, samemu pozostając niewidzialnym. Następnego dnia złożyłem wyliczenia wraz z moimi zaleceniami Zmiany.
Twissell zniżył głos do szeptu i wreszcie zamilkł. Siedział oklapnięty, utkwiwszy oczy w podłogę, splatając i rozplatając palce.
Harlan próżno czekał na dalszy ciąg. Odchrząknął. Stwierdził, że współczuje temu człowiekowi, współczuje mu mimo wielu zbrodni, jakie popełnił. Zapytał:
— To wszystko? Twissell szepnął:
— Nie, najgorsze… najgorsze, że… odpowiednik mego syna istniał. W nowej Rzeczywistości istniał jako paralityk od czwartego roku życia. Czterdzieści dwa lata w łóżku, w okolicznościach, które uniemożliwiały mi zastosowanie techniki regeneracji nerwów z 900 Stulecia albo nawet bezbolesne zakończenie jego życia.
Nowa Rzeczywistość istnieje. Mój syn znajduje się w niej nadal w odpowiedniej części Stulecia. To ja mu to zrobiłem. To mój umysł i mój komputaplex odkrył dla niego to nowe życie i moje słowo zarządziło Zmianę. Popełniłem dla niego i dla jego matki wiele zbrodni, lecz ten ostatni czyn, jakkolwiek ściśle związany z moją przysięgą Wiecznościowca, zawsze wydawał mi się móją największą zbrodnią, prawdziwą zbrodnią.