Chołowanow trzyma w ręku przełącznik. Wiadomo: kto ma łączność, ten wydaje rozkazy. A kto rozkazuje, ten jest panem i władcą. Nieprzypadkowo towarzysz Lenin zalecał, by w pierwszej kolejności zająć telegraf. Tak więc środki łączności są w odpowiednich rękach. Gdyby wrogowie wdarli się do kabinki i próbowali przez mikrofon przekazać tłumowi niewłaściwe polecenia, Chołowanow jednym ruchem przełącznika wyzwoli potężny impuls, który zablokuje cały system łączności. Lepiej ją zniszczyć, niż oddać w ręce wroga.
Przy samej kabince, tej, gdzie siedzą komentator i Chołowanow — trzej czekiści. Wyglądają na techników-dźwiękowców. Ale są tu wyłącznie po to, by przeszyć kulami Chołowanowa, gdyby on sam odświrował i próbował nagadać bzdur do mikrofonu. Broń trzymają w ukryciu, poły marynarek odstają niezgrabnie na boki. Wyposażeni bezpretensjonalnie. Takich cacek, jak Lugery, Colty, Lahti nie starcza dla wszystkich. Dlatego trzymają w kaburach rodzime tetetki, które nie mają starannego wykończenia, ani zamorskiego sznytu. Ale mają niezaprzeczalną zaletę: walą mocno i celnie. TT to pewna maszyna, nie zawiedzie w potrzebie. Gdyby jednak mimo wszystko któremuś z techników w momencie strzelania do Chołowanowa pistolet odmówił posłuszeństwa, wtedy ponownie zarepetuje broń. A póki będzie repetować, Chołowanowa przeszyje ośmioma kulami drugi towarzysz. Po to tu jest, razem z pierwszym. Jeżeli jemu też pistolet nie wypali, wtedy trzeci towarzysz będzie dziurawić Chołowanowa. Ale to byłby naprawdę wyjątkowy przypadek. Normalnie wpakują w niego po osiem pocisków, zmienią magazynki — i jeszcze po osiem strzałów. A tymczasem uśmiechają się do Chołowanowa. On też uśmiecha się do nich. Wszyscy trzej zachowują należyty respekt: osobisty pilot Stalina. Z takim nie ma żartów. Z drugiej strony, jeżeli nazajutrz padnie rozkaz, to osobisty pilot Stalina zamieni się w zwyczajnego klienta z niewielkim otworem wlotowym w potylicy i pokaźnym otworem wylotowym w okolicy czoła. Może też być odwrotnie. Można dostać się w ręce towarzysza Chołowanowa i stać się jego klientem. Dlatego tymczasem nie warto z nim zadzierać. Lepiej uśmiechać się przyjaźnie: no, jak tam, drogi towarzyszu?
Mijają godziny. Bezlitosne słońce doskwiera na całego. Nad lotniskiem kurz. Trwają ćwiczenia. Chołowanow rzuca do słuchawki: Blokada! To znaczy, że nikt nie będzie mógł się przemieścić z jednej komórki do drugiej. Puścić północ! To też zrozumiałe: w każdej komórce wypuszczać ludzi jedynie w kierunku północnym, pozostałe kierunki trzymać. Puść blokadę! Znaczy, że wszyscy mogą poruszać się w dowolnym kierunku, tłum w ogóle przestanie odczuwać obecność czekistów. I znowu: Blokada! Puścić południe! W ten sposób można zapanować nad milionowym tłumem. Pod bokiem stanęło kilka półciężarówek. W razie potrzeby można uzbrojony oddział przerzucić przez tłum do dowolnego punktu lotniska.
Nawet jeżeli nawali łączność telefoniczna, komunikacja z siatką czekistów nie będzie przerwana. Po prostu komendy będą przekazywane inną drogą. Ustalonymi gestami wzdłuż szpalerów, naśladowaniem sąsiada. Tuż koło budki komentatora postawiono chłopa na schwał. Wyższego dryblasa nie ma w całym NKWD. Gdy Chołowanow poleci mu usiąść, siada. Wtedy siadają wszyscy, którzy go widzą. Równocześnie siadają wszyscy, którzy widzą siadających. A po co? Dla dyscypliny. Kto wie, co się może wydarzyć? Jaka sytuacja zaistnieć? Choćby zerwanie łączności. No więc, wypełniaj milczące rozkazy. Wszelkie możliwe rozkazy. Wszelkie!
Rób wszystko, co ci każą. Dlatego sypią się komendy ze szklanej budki: Powstań! Siadaj! Padnij! Powstań! Siadaj! Rozejść się! Na stanowiska!
Obok, po pustym polu, przechadzają się dwie przyjaciółki-chichotki, Katia i Nastia. Przed rekordowym skokiem przyszły zwyczajnie obejrzeć pole, na którym mają wylądować. Wciąż je coś śmieszy. Ciągle tylko chi-chi i cha-cha. A Chołowanowowi pokazują rogi.
Nie rozumieją, jaka troska ściska Chołowanowa za gardło. Głupie, nic nie rozumieją. Takie ryzyko! Jak im jeszcze pomóc, jak je asekurować?
Nastia i Katia spacerują po polu. Stroją miny do czekistów. Kati wciąż zbiera się na śmiech. A Nasti już nie, bo co chwila wraca myślami do zbliżającego się skoku.
— Katia, pękasz?
— Zwariowałaś? Skakałam z opóźnionym otwarciem, kiedy ty jeszcze uczyłaś się składać spadochron. Sama nie cykoruj, nie szarpnij za uchwyt, bo zawiśniesz na pięciuset.
W tym momencie dojrzała żuczka na grzbiecie w trawie i zapomniała o skoku, i śmiała się do rozpuku.
Wiecie, dziewczyny, że radziecka technologia jest najlepsza na świecie. Ale dla pewności dołożymy jeszcze niemiecką. Prócz automatu RPR-3 damy wam dodatkowo niemiecki mechanizm. Zabezpieczenie musi być. Zabezpieczenie podwójne, jeszcze lepiej; potrójne, wspaniale. A my dołożymy jeszcze jedno. Z inną zasadą działania. To jest automat zegarowy. Urządzenie co prawda niemieckie, ale stoper szwajcarski. Rolex. Życzę powodzenia.
Wysunęły się na płaty, Katia na prawy, Nastia na lewy. Uśmiechnęły się do pilota. Pokazał im cztery palce w skórzanej rękawicy: znaczy są na czterech tysiącach. I machnął ręką. Dziewczyny skoczyły w otchłań.
Milionowy tłum utkwił wzrok w niebie.
I towarzysz Stalin.
I Chołowanow.
Przedostatni numer w programie. Odpowiedzialny — Chołowanow. Potem już tylko skok-masówka. Ale to już nie jego ból głowy. Powietrzna parada udała się na medal. Bez najmniejszej wpadki. Teraz tylko skok z czterech tysięcy z opóźnieniem, a potem zbiorowy skok finałowy.
Coraz wyżej wzbija się samolot, coraz ostrzej idzie w górę. I oto wyrównuje lot. Wyłącza silnik. Z ziemi słychać bardzo wyraźnie, jak ucichł warkot motoru. Spiker siedzi naprzeciw Chołowanowa, radośnie informuje tłum:
— Pułap cztery tysiące metrów nad poziomem morza.
Wtedy Chołowanow zrozumiał, że obie muszą zginąć.
Nastia spada w pustkę. Strumień powietrza szarpie nią jak górskie wodogrzmoty. Śmiesznie i strasznie. I coraz straszniej. Wszystko dziś jakoś inaczej. Ma takie poczucie, że nic nie jest tak, jak być powinno. Ziemia zbliża się zbyt szybko. Chronometr cyka, jak należy, wszystkie trzy spusty są naciągnięte, z dotychczasowej praktyki wie, że czekają długie spadanie, ale dlaczego ziemia zbliża się z taką prędkością? Najważniejsze, nie cykorować. Automaty same zrobią to, co do nich należy. Musi opanować strach. Nie pozwolić mu się wymknąć. Ale strach wyrwał się tak, jak wyrywa się czasza z plecaka. I Nastia krzyknęła, jak krzyczy się przez sen: kiedy krzyczysz, a krzyku nie ma. I kiedy krzyk jest jedynym ratunkiem:
— Szarp! Katia!! Szarp!!!
I Katia tuż obok. Na twarzy grymas przerażenia. I nie krzyczy, ale wrzeszczy:
— Szarp!
I sama szarpie za uchwyt. I Nastia szarpie za uchwyt. Ale…
Kiedy samolot wyrównał lot i wyłączył silnik, dla Chołowanowa czas stanął w miejscu, rozciągnął się jak akordeon. Sekundy zamieniły się w nieskończone godziny i doby. W całe lata.
Głos spikera zgrzytnął jak żelazem po szkle: NAD POZIOMEM MORZA!