Spodziewano się, że wyjdzie na środek, stanie, wyciągnie kartkę zza pazuchy. Ale gdzie tam! Chołowanow wskoczył na pomost i z miejsca nadaje. Idzie i mówi. Głos jak dzwon — może arie śpiewać, może dowodzić dywizją. Nie doszedł nawet do połowy pomostu, a już rozśmieszył wszystkich do łez. Sypie żartami jak z rękawa. Urodzony anegdociarz.
Chołowanow przykuł uwagę tłumu. I nie puścił. A lud zadowolony. Lud lubi, gdy w człowieku jest siła. Gdy siła człowieka przepełnia. Mówca uniósł rękę, rozciął dłonią powietrze i widać było jak pod szkarłatnym jedwabiem przetaczają się stalowe bicepsy. A kark ma buhaja. Kark taki, że nie warto zapinać kołnierzyka, bo i tak się nie uda. Czuje też publiczność, że siły ducha w nim jeszcze więcej. Aż go rozpiera.
A Chołowanow z tłumem, jak ze zwierzem: raz pogłaszcze, raz przyłoży knutem. Żarty, żarciki — i nagle o knowaniach wroga. Tłum w jednej chwili przepełnia się sprawiedliwym gniewem. Teraz o polityce umiłowanej partii — i owacja, jakby on właśnie tę partię ucieleśniał. Klaszczą mu tak, jakby klaskali ukochanej partii, która prowadzi lud ku jasnym celom. A on — o najbardziej uwielbianym, o tym, który nie śpi po nocach troszcząc się o swój lud. Sala w histerii. I nagle z wysokiego C — znowu w żarty. Rozbawił wszystkich do łez. Snuje opowieść, a tłum odpowiada mu salwami śmiechu i owacjami, aż okna dzwonią. Fajny gość. Równiacha.
Dużo naopowiadał. O samolotach, koniach, motorach, białych niedźwiedziach. Kilka osób musiało zaczerpnąć haust świeżego powietrza, by opanować paroksyzmy niepohamowanego śmiechu. Najdłużej mówił o spadochronach.
Wreszcie skończył. Sam się zmęczył. Roześmiany, ociera czoło jedwabną chustką.
— Są pytania?
Las rąk.
Chołowanow wskazuje na starca, który musi tkwić na tym wydziale przynajmniej od czasów Aleksandra II. Pytajcie, drogi towarzyszu dziadku.
Dziadek odchrząknął, przygładził wąsa:
— Powiedz no mi, synku, jak ci twoi spadochroniarze lecą z nieba, nie kręci im się we łbach?
— Nie — odparł zdecydowanie Chołowanow. — Nie, ojczulku, radzieccy spadochroniarze nie miewają zawrotów głowy! — Posypały się oklaski za tę odpowiedź. — Jeżeli czymś kręcą, to dupą. Bo dupą lubią zakręcić!
Huknęło wydziałem, od fundamentów aż po dach. Wystraszone gołębie zerwały się z gzymsów, jak po strzale armatnim. I długo ludzie tarzali się po ziemi. Nie wszyscy, tylko ci, którzy mieli dość miejsca. Wielu stoi na obrabiarkach, wiszą na dźwigu, oblepili karnisze. Dwaj desperaci uczepili się nawet haka suwnicy.
Żart musi trafić na podatny grunt. Gdyby ktoś inny powiedział to samo, pośmialiby się chwilę i tyle. Ale przed nimi. dowcipkuje bohater podbiegunowy w lśniących oficerkach, obwieszony orderami. I dobrze żartuje. Po naszemu. Po robociarsku.
Zapewne długo jeszcze zrywaliby boki, gdyby Chołowanow nie wskazał młodzika o dość bezczelnym spojrzeniu: proszę pytać, drogi towarzyszu.
A ten jak nie chlapnie:
— Bardzo pięknie nam tu opowiadacie, towarzyszu spadochroniarzu, a tymczasem na naszym wydziale zamiatała taka dziewuszka, Nastia Strzelecka. Ktoś naopowiadał jej niestworzonych rzeczy, namówił nieszczęsną do tych waszych spadochronów. I nie ma już naszej Nasti.
Cała hala zamarła, aż słychać było, jak gołąb trzepocze skrzydłami pod dachem. Za oknami — tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy. Ale bezczelność… Tłum zmroziło, dosłownie zamienił się w bryłę lodu. Wszyscy zdębieli.
— Prowokator — wycedził przez zęby, jakby do siebie, osobnik w szarym prochowcu. Powiedział to cicho, ale został usłyszany. — Prowokator! — powtórzył jeszcze raz, znacznie głośniej. I jak nie zacznie wrzeszczeć: — Prowokator!!! — I rzuca się na młodzika z pazurami, prosto do twarzy. I wszyscy stojący w pobliżu, na prowokatora. Rwać go na strzępy!
Rozerwaliby go niechybnie. Ale zareagował Chołowanow. Powstrzymał ich gestem:
— Zaczekajcie! Jeżeli obywatel jest winny, nie należy go szarpać, jak wilki owcę, tylko doprowadzić gdzie trzeba. Tam już się nim zajmą. Wyjaśnią, z kim jest powiązany, kto go nasłał, kto mu podsuwa prowokacyjne pytania, kto mu płaci. Chwasty wyrywa się z korzeniami! A w ogóle: na czyj młyn lejecie swoją mętną wodę, obywatelu!? Uwaga! Rozkazuję! Stojący w pobliżu, otoczyć go! Tylko żeby włos mu z głowy nie spadł. Zakończymy wiec i wtedy osobiście dostarczę tego delikwenta tam, gdzie jego miejsce.
Wokół niegodziwca zagęścił się uświadomiony aktyw robotniczy. Zwrócony w cztery strony świata. Kwadrat nie do pokonania. Komórka.
— Radziecki sąd zajmie się wami. Tylko, kto wam, obywatelu prowokatorze, powiedział, że Nastia Strzelecka zginęła?
A ten już z rozkwaszonym nosem, ale hardo bierze się pod boki:
— Cała Moskwa o tym huczy!
Rzucili się ze wszystkich stron: bij go, bydlaka! Ale robotniczy aktyw wykazał czujność. Odepchnął nacierających.
Chołowanow zwrócił się do zebranych:
— Ludzie! Nie wolno go zabijać! Zabijając prowokatora utrudniamy dochodzenie. Poza tym krzyczycie, gorączkujecie się, a przecież i wśród was są tacy, którzy uwierzyli, że Nastia Strzelecka roztrzaskała się podczas skoku. Powiem wam, towarzysze, jak matce rodzicielce: ja też nie jestem bez winy. Nasłuchałem się rozmaitych opowieści i też mi było ciężko na sercu. Dobra dziewuszka. Sami wiecie najlepiej, przecież ją znacie. Ja też ją poznałem. Razem skakaliśmy. Więc kiedy usłyszałem, że się zabiła, bardzo to przeżyłem. A ona tymczasem wypełniała odpowiedzialne zadanie najwyżej wagi. Nie mogę wam wszystkiego powiedzieć. Tajemnica państwowa. Ale wierzę, że wkrótce dostanie za to order. Najwyższe odznaczenie. Tymczasem nie dalej jak wczoraj idę ja po lądowisku i co myślicie? Z naprzeciwka… Nastia Strzelecka ze spadochronem. Przecież ty nie żyjesz! — powiadam. A ona w śmiech.
Hala milczy. Tysiąc par oczu patrzy z wyrzutem: gdyby to od nas zależało, towarzyszu Chołowanow, rozerwalibyśmy prowokatora na strzępy. Wy pierwsi powinniście rzucić się na niego i zastrzelić jak psa. Żeby nie podburzał ludzi. Ale nie trzeba nas oszukiwać. Widzieliśmy na własne oczy: roztrzaskała się dziewczyna. I wielu tutaj dobrze ją znało. Zabić prowokatora — to wasze prawo, towarzyszu Chołowanow, ale kłamać ludziom nie przystoi. Nawet bohaterowi lotów polarnych.
— Dobra — powiada Chołowanow. — Moskwa nie wierzy łzom i słowom też nie wierzy. Wiedziałem, że mi nie uwierzycie. Toteż przywiozłem ją ze sobą. No chodź, Nastiu, do swoich. Pokaż się ludziom.
I Nastia wyszła na pomost.
Hala na moment zamarła, po chwili tłum poderwał się z miejsc. Wszyscy krzyczą, tupią, biją brawo:
— Nastia! Tyś to? Naprawdę!? Nastiusza!! Słoneczko nasze najdroższe! Taka ważna, że nawet do nas nie zajrzy! Przecież to ona! Patrzcie na nią! A takie rzeczy, bydlaki, wygadywali!
Cieszyli się i klaskali. Klaskali i śmiali się. A babiny dorodne to nawet się popłakały: durniutka jest i będzie, teraz uszła z życiem, to zabije się następnym razem. Głupek spadochronowy, a mimo wszystko szkoda jej.