Przy jednym z peronów stoi skład techniczno-remontowy. Na lokomotywie i wagonach zamaszyste napisy NACZSPECREMBUD-12. Lokomotywa ni to dieslowska, ni to elektryczna, pewnie jedno i drugie. Za lokomotywą zielony wagon, ni to bagażowy, ni to pocztowy. A może ani bagażowy, ani pocztowy, tylko wagon-laboratorium do sprawdzania stanu torowisk. Okien mało i wszystkie od wewnątrz szczelnie zasłonięte. Bywają takie w składach remontowych: niby wagon pasażerski, a wewnątrz nafaszerowany aparaturą pomiarową. Właśnie dlatego nie ma wielu okien. Za tym wagonem ni to pocztowym, ni to bagażowym — platforma z podkładami, potem jeszcze jedna z jakimiś urządzeniami. Przy lokomotywie stoją maszyniści. Zasalutowali Chołowanowowi. Koło wagonu pocztowego — konduktor. Skłonił głowę otwierając drzwi przed Nastią i Chołowanowem, potem zamknął za nimi i pociąg ruszył wolno, jakby czekał tylko na nich. Zgrzytnęła stalowa śluza wpuszczając skład do tunelu, po chwili równie płynnie zamknęła dostęp do stacji, szczękając skomplikowanymi zamkami.
Wewnątrz wagon w niczym nie przypomina pocztowego, ani tym bardziej bagażowego. Nie jest też laboratorium na kółkach. Wzdłuż całej jego długości rozciągnięty jest puszysty dywan w najbielszym odcieniu bieli, tak jakby nikt nigdy po nim nie stąpał. Ściany i sufit w boazerii z drewna różanego. Ze wszystkich stron lustra, jedno odbija się w drugim. Mosiężne okucia wypolerowane tak, że blask sączy się cienkimi strumykami.
— Tędy. — Chołowanow uchylił wąskie drzwi. — Pamiętaj, w dzień zasłony mają być opuszczone. Zawsze. W nocy można odsłaniać przy zgaszonym świetle. Konduktor nazywa się Ciech Ciechowicz.
Piękny przedział. Harmonijne współbrzmienie bieli dywanu z czerwienią palisandrów. Stolik z drewna orzechowego. Na blacie lampa z brązu, zielony szklany abażur. Nogi grzęzną w dywanie, zasłonki tłumią wszelkie odgłosy z zewnątrz. Kozetki ze skóry w kolorze wiśni. Siadasz i zapadasz się w miękkość. Aż korci, żeby zrzucić pantofle i usadowić się w kąciku, podciągając pod siebie nogi.
Zdjęła pantofle, usiadła podciągając kolana. A wścibski nos — za zasłonkę. A tam przelatuje typowa stacja metra. Nastią poznała na pierwszy rzut oka: “Dzierżyńską”. Na peronach nocne prace: dwaj elektrycy odkręcają żyrandol, trzy kobieciny w szarych fartuchach zamiatają posadzkę, czwarta specjalną maszyną poleruje granitową ścianę. Ma lśnić, żeby naród radziecki mógł się szczycić podziemnymi pałacami. Żeby wraże nasienie od jednego spojrzenia na nasze marmury, aż poskręcało z zazdrości.
Ludzie pracują. Nie mają czasu zwracać uwagi na skład techniczno-remontowy. Też mi ciekawostka! Tyle się ich szlaja nocami po tunelach… Ten różnił się, co prawda, prędkością. Przeleciał, zagwizdał — i czerwona latarnia rozpłynęła się w tunelu.
— Wygląda, jak byśmy byli jedynymi pasażerami w całym pociągu.
— Słusznie.
— To cały skład czekał tylko na nas?
— Na nas.
— A gdybyśmy nie przyszli?
— Pojechałby bez pasażerów. Z przeciwka zmierza taki sam pociąg. Jeden w jedną stronę, drugi w drugą. Co noc. Oprócz pasażerów przewożą też przesyłki. Pasażerów może nie być, a przesyłki są codziennie. Raz w tygodniu, w każdy piątek, jeden taki pociąg jedzie na dziewięćset trzynasty kilometr. Przyjeżdża o północy, wraca w południe. Takie pociągi kursują po całym kraju. Jako kurier specjalny będziesz przemierzać te wszystkie trasy.
— A teraz dokąd jedziemy?
— Do klasztoru.
Do drzwi zastukał konduktor Ciech Ciechowicz:
— Herbatki?
— Poprosimy. — Chołowanow skinął głową.
— A do herbatki?
— A co jest? — zapytała Nastia z czystej ciekawości.
Konduktor Ciech Ciechowicz mocno się zdziwił. Jednak służba w specwagonie nauczyła go, że niczemu nie należy się dziwić. A jeśli nawet, to nie okazywać zdziwienia. Dlatego odparł z godnością:
— Jest wszystko.
— No, dobra — zarządził Chołowanow. — Herbatkę później. Teraz przynieś napoje i coś do zakąszenia. Wedle uznania.
To jest poważne podejście! Takie podejście speckonduktor zna i szanuje.
A za oknami przelatuje “Kirowska”, “Lermontowska”, “Komsomolska”. Skończył się tunel. Skład techniczno-remontowy wyskoczył na powierzchnię i od razu znalazł się w niewiarygodnej plątaninie torów, w plejadach świateł i semaforów, sygnałach parowozów manewrowych, stukocie kół na rozjazdach. Tory, wszędzie tory. Szykują się do drogi pociągi osobowe i pospieszne. Składy pocztowe. Tuż obok nabiera szybkości ekspres “Moskwa-Władywostok”. Tory rozchodzą się i zbiegają z powrotem. Na rozjazdach stoją obok siebie niezliczone składy towarowe. Przeładunek odbywa się nocą. Z przeciwka przeleciał pospieszny “Chabarowsk-Moskwa”. To znaczy, że NACZSPECREMBUD-12 wyskoczył z tunelu w okolicy Dworca Jarosławskiego. Dalej będą Mytyszcze, Puszkino, Zagorsk. Lecz pociąg zbacza z głównej trasy. Minęli wiadukt, potem drugi, wąwóz, nasyp. Pędzą prosto przed siebie. Pewnie i zdecydowanie. Bez postojów. Nie ustępując nikomu. W plątaninie możliwych tras i połączeń odnajdują tę jedną jedyną wiodącą do celu. Wszędzie na trasie wita ich zielone światło, wszystkie semafory pozdrawiają uniesionym ramieniem.
Rozległo się pukanie, konduktor uchylił drzwi przedziału. Rozłożył wykrochmalony obrus. Ciech Ciechowicz w roli czarodzieja. Stoliczku nakryj się: zjawia się oszroniona karafka, lśniące czarki, talerzyki z lodem, na lodzie miseczki pokryte mgiełką rosy. Kawior z jesiotra. Kawior z bieługi. Kawałeczki masła w kształcie morskich muszelek. Cieniutkie plasterki cytryny. Ogóreczki małosolne. Pomidorki. Grzybki. I jeszcze jakaś sałatka. I jeszcze jakieś miseczki. I pasztet na talerzyku. I jakieś wędzone plasterki z zielonym groszkiem. Wszystko na srebrze. A czarki ze złota. Czas je napełnić. Ciech Ciechowicz postawił wazonik z długą, cienką szyjką, a w nim jeden cudowny kwiat. Życzył smacznego i oddalił się, zamykają za sobą drzwi.
— No, Nastiu, za spokój duszy Kati. Wiem, że nie pijesz, ale za to nie odmówisz.
Za oknem przelatują w ciemnościach podmiejskie letniska. Perony. Stacje. Pędzi pociąg techniczny. Wyprzedza wszystkie ekspresy.
Otworzyła oczy, gdyż coś dziwnego wisiało w powietrzu. Pociąg stał. Zawsze tak jest. Kiedy koła stukają miarowo, pasażerowie mocno śpią. Ledwie pociąg stanie, wszyscy się budzą.
Nie może zrozumieć, gdzie się znajduje. Po chwili dochodzi do niej, że śpi wtulona w kącik skórzanej sofy. Że śpi w ubraniu. Że kolana ma podciągnięte pod brodę. Tyle, że ktoś włożył jej poduszkę pod głowę i przykrył wełnianym kocem. Stolik posprzątany. Chołowanowa nie ma. Uchyliła zasłonkę, wyjrzała na zewnątrz. Sosnowy las, zasieki, żołnierze, psy. Jest widno, koło szóstej rano. Jakiś starszy sierżant krzyknął coś do maszynisty. Pociąg ruszył z miejsca. Dwaj wartownicy zamknęli wrota. Pociąg znowu nabierał prędkości. Za oknami pojawiły się letniska okolone zielonymi płotkami, brzeziny, rzeczka zarośnięta sitowiem i naraz ogromny biały monaster. Wieżyczki i zielone dachy. Zgrzytnęły hamulce. Podróż dobiegła końca.
Nastia wyjrzała na korytarz. Z sąsiedniego przedziału uśmiecha się Chołowanow:
— Wyspana? Czas do roboty, towarzyszko księżniczko.
W okolicach Moskwy w każdej wiosce stoi cerkiewka. Rozwalona, rozgrabiona, porzucona, ale zawsze czarowna. A pojedziesz brzozowymi zagajnikami, polami i nagle, nad brzegiem wielkiego jeziora — ściana monasteru. Tory kończą się przed samym murem.
To był cel ich podróży.