Wstaje Nikanor, wielki i straszny. Rozerwie ją na strzępy. Boi się Nastia, ale i bawi. Łapie Nikanora za prawy przegub, tak jak uczył instruktor Skworcow i zakłada dźwignię. Rzut przez siebie, do tyłu. Pyskiem w żelazną szafkę, aż ta jęknęła od uderzenia. Nastia wie, że nie ma odwrotu. Dlatego trzyma gardę, zgodnie z zaleceniami “Regulaminu polowego”, wyprowadzając szybkie, zaskakujące kontry. Rozstrzygająca — w stos pacierzowy. Neutralizuje na dłuższy czas.
Bladym świtem następnego dnia majster Nikanor ruszył w kierunku swojej pakamery. Ma tam swój materac. Ma się czym okryć. Ruszył na czworaka, zaklinając się na wszystkie świętości, że nigdy w życiu nie tknie spadochroniarki. Też mi delicje: ani cycków, ani tyłka. W sumie niczego od niej nie chciał. Wielkie mi mecyje. Nie chce, to nie. Komu taka potrzebna? Nikanor ma takich cały wydział. Wystarczy gwizdnąć…
Pozwólcie, towarzyszu Chołowanow, pozwólcie. Pokażę wam prawdziwe cacko.
Towarzysz Chołowanow wkracza w ciemną pustkę balkonu. Jego wypolerowane cholewki lśnią tak, że rozjaśniają mrok w najodleglejszych zakątkach.
Dawniej śpiewał tu chór. Teraz balkon służy za magazyn sprzętu sportowego. Widać stąd całe wnętrze cerkwi. Pośrodku na macie instruktor szkoli grupę dziewcząt. Cerkwie znakomicie nadają się na sale gimnastyczne. Wysokie sklepienia, jest czym oddychać.
— Popatrzcie tylko. Co wy na to?
Patrzy towarzysz Chołowanow, bo też jest i na co popatrzeć. Dziewczęta na macie właśnie ćwiczą rzuty. Instruktor przerzuca je przez bark, a one przerzucają instruktora.
— Proszę spojrzeć na tę blondyneczkę.
— No, no…
— Od razu widać różnicę…
— To prawda.
— We wszystkich odmianach walki: w zapasach, judo, sambo, są dwa zasadnicze elementy — chwyt i rzut. To podstawa teorii. Chwytasz, po czym rzucasz. Tym grzeszy niejeden żółtodziób: chwyta i zaczyna dreptać, przymierzać się, przysposabiać do rzutu. A u niej chwyt i rzut stanowią jedno. Nie chwyta, tylko od razu rzuca, niespodziewanie. Poczekajmy. Za moment znowu rzuci.
— Proszę zobaczyć! Ledwie dotknęła go czubkami palców i rzut. I to jaki! To nie rzut, to czysta poezja. Niech pan patrzy: zwód i następny rzut. Nieźle radzi sobie z instruktorem. Nawet nie zauważyłem chwytu.
— Nie najgorzej.
— Proszę zobaczyć, zwód, jeszcze jeden. I rzut! A chwytu jakby nie było. Teraz ją któraś rzuciła. Musiała tego chcieć. Bo bez tego nawet nie warto próbować. Skontruje i rzuci za matę.
— A teraz? Niby wylądowała na macie, a nie leży. Ani nie wstaje. Odbija się od maty jak piłeczka od betonu. Jak by ją nie rzucać, natychmiast powraca do pionu. Hop! Hop! Istna żmija. Żmija rzucona na ziemię też jest w jednej chwili gotowa do ataku.
— Musi jednak popełniać jakieś błędy.
— Ma się rozumieć, towarzyszu Chołowanow. Nawet najwięksi mistrzowie nie są bez skazy. Ona zawsze wykonuje rzuty przez lewy bark. Na prawo. A powinna rzucać przez prawe i przez lewe ramię, żeby nikt nie wyczuł. Ale to da się poprawić. Przydzieli się jej najlepszego trenera Związku Radzieckiego i za rok może stawać do zawodów międzynarodowych… Znowu rzuciła! Czy nie cudeńko?
— Cudeńko — przyznał towarzysz w lśniących oficerkach. — Po co, Skworcow, pokazujecie? Ja ją zabiorę.
— Zabierzecie — przytaknął pokornie instruktor Skworcow. — Jasne jak słońce, że zabierzecie. Ale nie jesteście, towarzyszu Chołowanow, ostatnim bydlakiem, żeby takie cudo zabierać z klubu za darmo.
— Klubowi na pewno potrzebne spadochrony…
— Amerykańskie. — Skworcow skromnie spuścił wzrok. — Wiecie, jakie. Te z zieloną metką. Jedwabnik na pajęczynce.
— Znam jedwabnika. Też używam tylko amerykańskich.
— No właśnie, o nie chodzi.
— A nie pokazałeś czasem dziewuszki czekistom?
— No wiecie, jakże bym mógł…
— A wojskowym?
— Wy jesteście pierwsi. Znacie mnie nie od dziś. Jeżeli nie znajdą się spadochrony dla wiernego przyjaciela, wtedy rzeczywiście będę musiał ją…
— A jak skacze?
— Po mistrzowsku.
— Z jakiego pułapu?
— Tysiąc. Trzy tysiące. Pięć. Siedem.
— Skakała z tlenem?
— Jakżeby inaczej, na siedmiu tysiącach?
— A skoki z opóźnionym otwarciem?
— Nie zawracałbym wam głowy, gdybym sam nie sprawdził. Czuję się urażony…
— Naprawdę nikomu jej nie pokazałeś?
— Żebym miał tu zginąć, towarzyszu Chołowanow.
— Uważaj, Skworcow. Ześlę cię tam, gdzie księżyc mówi “dobranoc”. Znasz mnie. Zwiedzisz największe budowy komunizmu.
— Przysięgam, że nikomu poza wami jej nie pokazywałem.
— Dobra. Umowa stoi. Jutro dostaniesz pięć amerykańskich spadochronów.
— Sto.
— Powiedziałem: pięć!
— Sam myślałem na początku, że pięć. Prawdę mówiąc, myślałem, że wam ją sprzedam nawet za trzy. I to radzieckie. Ale potem zmieniłem zdanie. Dzień w dzień jest na treningu. Codziennie po trzy godziny walki. Trzy godziny szkolenia spadochronowego. Potem godzina pływania. Trochę biegu, kółko krótkofalarskie. Słowem, wszystko jak się patrzy. I, jak by nie miała jeszcze dość, odwala pełną zmianę w “Sierpie i Młocie”. I jakoś się nie przemęcza.
— A ty skąd wiesz?
— Spójrzcie na nią. Czy widać po niej, że sypia trzy godziny na dobę?
— Nie widać.
— No właśnie. Proszę zobaczyć, jak załatwiła tych trzech. Brylant. Trudna w obróbce, jak na diament przystało. Ale po oszlifowaniu blask niezwykły. Na każdym treningu odkrywamy w niej nowe strony. I z każdej strony: blask. Czekiści za nią…
— Za darmo ci ją zabiorę.
— Towarzyszu Chołowanow, przecież nie jesteście ostatnim bydlakiem.
— Ostatnim nie.
— No to za sto.
ROZDZIAŁ 2
Człowiek w błyszczących oficerkach mieszka przy ulicy Gorkiego. Ma świetny apartament. Wpadł na chwilę, po rzeczy. Zgarnął walizkę, zamknął mieszkanie — i do windy. W tych wielkich domach na Gorkiego są wspaniałe windy. A ta jest najlepsza. Poniżej przycisków jest ledwie widoczny otwór. Mało kto wie, że gdy do otworu włoży się kluczyk, wówczas winda zjeżdża nie zatrzymując się po drodze na żadnym piętrze.
Bardzo proste urządzenie. Pod warunkiem, że się posiada odpowiedni klucz.
Towarzysz w błyszczących oficerkach miał taki klucz i z niego skorzystał.
Winda ta tym jeszcze różni się od innych, że gdy po włożeniu klucza wciśnie się równocześnie guziki 4 i 1, wówczas kabina bez zatrzymywania się minie parter, zjeżdżając do podziemnego tunelu.
Wcisnął odpowiednie guziki i winda ruszyła w moskiewskie podziemia. W końcu stanęła. Drzwi otworzyły się niemal bezszelestnie. Wysiadł z kabiny. W prawo — czarny korytarz. W lewo — czarny korytarz. Prosto — czarny korytarz. Towarzysz zaświecił latarkę, omiótł snopem światła po bokach, po czym ruszył prosto przed siebie.
Trzydzieści kroków, skręt, czterdzieści kroków i jeszcze raz w bok. Ukryte w murze drzwi schronu przeciwlotniczego. Pomajstrował coś przy zamku, drzwi odjechały w bok, odsłaniając swoją półmetrową grubość. A za drzwiami zwyczajny tunel moskiewskiego metra, tyle że ślepy. Na torach wagon techniczno-remontowy.
Skład techniczny wyglądał tak samo jak te, które widuje się czasem w metrze: lokomotywa ni to dieslowska, ni to elektryczna, wagon ni to pocztowy, ni to bagażowy, poza tym platforma z jakimiś urządzeniami. Na wagonie napis: NACZSPECREMBUD-12. Wystarczy przyjrzeć się lokomotywie, by zauważyć, że ma podwójny napęd: elektryczny i dieslowski. Tunelami metra lepiej śmigać na prąd. Po co zatruwać powietrze? W wyjątkowej sytuacji, gdyby odcięli zasilanie, skład techniczno-remontowy nie ma prawa stanąć. Musi być w ruchu w każdych warunkach, zwłaszcza krytycznych. Po to silnik diesla. Zresztą wykorzystuje się go nie tylko w tunelach. Skład techniczny ma wiele zadań również na powierzchni. Tam diesel jest po prostu niezbędny. Jednym słowem, tak jak w okręcie podwodnym: pod wodą prujemy na akumulatorach, na powierzchni — na silnikach.