— Tym samolotem lecimy? Zaraz, zaraz, coś zaczynam kojarzyć. Czy ten Chołowanow, który leciał na biegun…
— Tak, to ja.
— Jest jeszcze jeden znany Chołowanow, taki od rekordów motocyklowych.
— To prawda, jest.
— Wasz brat?
— Nie, to ja.
— A Chołowanow od jazdy konnej?…
— Jeżdżę też konno.
— Nic nie rozumiem.
— Na razie załóżcie ten kożuch. Lecimy na Krym, ale na dużej wysokości wszędzie mroźno. Poza tym czas, byśmy zaczęli mówić sobie po imieniu. Po co te niepotrzebne formalności?
Trafiła jej się partnerka-chichotka. Doświadczona. 215 skoków, w tym 73 z opóźnionym otwarciem.
— Słuchaj uważnie. Szkolili mnie do popisowego skoku z opóźnionym otwarciem, na defiladę. Teraz uznali, że skoczymy razem. Muszę szybko cię wciągnąć, żebyś nadrobiła zaległości. Obejrzyj ten przyrząd, dzieło geniuszu narodu radzieckiego i jego wspaniałych konstruktorów. Nazywa się RPR-3. No więc, naciągamy mechanizm spustowy. Teraz położę mechanizm pod szklanym kloszem i uruchomię pompę próżniową. Wyobraź sobie, że skaczesz z pułapu czterech tysięcy, a spadochron ma się otworzyć dwieście metrów nad ziemią…
— Co?! Kto otwiera spadochron na dwustu metrach po skoku z czterech tysięcy?
— Na dwustu metrach spadochrony otwierają bohaterowie. Ja, na przykład. Jak masz pietra, mów od razu.
— Nie boję się.
— Słusznie. Bo nie ma się czego bać. Skaczemy nie na radzieckich spadochronach, tylko na amerykańskich. Z radzieckim oprzyrządowaniem.
— Czy można na dwustu metrach wytracić prędkość po takim skoku?
— Można, trzeba tylko otworzyć spadochron w ściśle określonej chwili.
— Skąd mam wiedzieć, w którym momencie?
— Musisz zaufać technice. Geniuszowi narodu radzieckiego.
— O geniuszu już słyszałam. Powiedz lepiej, jak to działa.
— Bardzo prosto. To automat ciśnieniowy. Wiesz, że im wyżej, tym bardziej powietrze jest rozrzedzone. Naturalnie, podczas skoku ciśnienie wzrasta. Mechanizm reaguje na zmianę ciśnienia. Gdy tylko spadniesz do ustalonego pułapu, wyzwala się spadochron.
— Przecież ciśnienie powietrza zmienia się, w zależności od pogody.
— Dlatego przed skokiem naradzamy się z meteorologiem i odpowiednio regulujemy automat.
— Rozumiem.
— No więc umieszczam mechanizm pod kloszem i wypompowuję powietrze. Patrz na wskazówkę na skali. O, proszę, teraz mamy ciśnienie jak na czterech tysiącach metrów. Skaczesz. Ciśnienie wzrasta. Minęłaś trzy tysiące metrów. Teraz dwa tysiące. Tysiąc. Osiemset. Sześćset. Czterysta. Trzysta. Dwieście. Hop!
Rozległo się głośne trzaśniecie, jakby strzał z dwururki, jakby potężna sprężyna zatrzasnęła łapkę na myszy.
— No i co? Sprytnie pomyślane?
— Sprytnie. A jeżeli… nie zadziała?
— Nie wygłupiaj się. Przecież ma mechanizm dublujący.
— A jeżeli…
— Wariatka. Jak się to nazywa? RPR-3. Dzieło geniuszu. Trzy niezależne automaty. Słyszałaś podwójny strzał? A naprawdę były trzy. Czasem zlewają się w dwa, czasem w jeden. Twój mechanizm wypróbowano 567 razy i zawsze zadziałały wszystkie trzy spusty. Jeżeli nie wierzysz, zapytaj instruktora. Zresztą możesz poprosić o spotkanie z autorem tego wynalazku. Będziecie wspólnie powtarzać eksperyment, aż do znudzenia.
— A twój ile razy wypróbowali?
— 641 razy. Raz się zdarzyło, że jeden spust odmówił posłuszeństwa. Dwa strzeliły, a trzeci zawiódł. Tylko na co mi trzy niezawodne spusty? Jeden starczy w zupełności.
— I skakałaś?
— Pewnie. Jutro zaczniemy wspólnie. Pamiętaj: w naszym fachu nie ma strachu. Cykory mają przechlapane.
Już od wczesnego dzieciństwa Nastia przyswoiła sobie: nie pękać, cykory mają przechlapane. Wychowywała się w wyższych sferach. Ojciec Nasti był wysokim oficerem. Czasem zachodzili jego koledzy. Wspólnie z kumplami wlewali w siebie hektolitry koniaku, a potem przechodzili na niezrozumiały żargon: Nie pękaj, Andrieju Andriejewiczu, nie cykoruj, cykory mają przechlapane. Skąd w ustach zasłużonych oficerów taki niewojskowy żargon? Tego Nastia nie mogła pojąć. Zapytała w szkole wychowawczynię, Annę Iwanownę, co to za dziwne słowo. Anna Iwanowna, kobieta inteligentna, ze zdumienia otworzyła oczy: Ach, Nastiu, prymusko najdroższa i chlubo naszej szkoły, jak to możliwe, że nie znasz takich prostych rzeczy. Przyjdzie czas, siekną ci calaka do kabaryny, znaczy wlepią ci odsiadkę, zagruchoczesz menażkami na etapach i po zonach, a tymczasem nie znasz ludzkiej mowy. Pękać, cykorować — znaczy bać się. To stare powiedzenie. Ale jak masz poznawać nowe, nie znając starego? I pamiętaj, dziecko, na tym świecie lepiej nie pękać. Stara nauczycielka zaciągnęła się tanim papierosem, spojrzała gdzieś hen, daleko i dorzuciła: Cykory mają przechlapane.
Skakały z czterech tysięcy.
Pod stopami morze błyska milionem zwierciadeł. Piaszczysta mierzeja sięga za horyzont. Ustawili spusty na natychmiastowe otwarcie spadochronów.
Za sterami samolotu R-5 — sam Chołowanow. Powiewa biały szalik ze spadochronowego jedwabiu. Wzbił się na pułap czterech tysięcy. Uśmiechnął się.
— No, dziewczyny, wyłazić na płaty. I nie pękać. Jakby co, otwierać ręcznie.
Jasna sprawa. Nie po raz pierwszy powtarzają instrukcję. Wysunęły się na płaty. Nastia na lewy, Katia na prawy.
— Gotowe?
— Gotowe.
— Jeszcze moment. Uwaga. Teraz! Zsunęły się ze skrzydeł i runęły w otchłań.
Znowu skaczą z czterech tysięcy. Tym razem samoczynne otwarcie spadochronu na trzech kilometrach. Wiatr wydął Nastię jak żagiel na pełnym morzu. Boi się. Co rusz dotyka uchwytu, metalowej ramki na lince. Ręce należy rozkładać na boki. A Nastia ciągle sięga po uchwyt, sprawdza, czy aby jest na swoim miejscu. Jest.
Spadają całą wieczność. Nastia straciła już wszelką nadzieję, że automat, dzieło geniuszu narodu radzieckiego… Jaaak huknęło!!! Szeleszcząca powłoka wyszarpnęła się z pokrowca, rozwinęła nad głową i strzeliła, rozprostowując naraz całą powierzchnię. Nastia sprawdza nad głową: żadnych załamań, spadochron równo wypełniony powietrzem, linki nośne nie poplątane. Rozejrzała się, czy aby nie wpadnie stopami w sąsiednią czaszę. Obróciła się w uprzęży, czy nie zderzy się z partnerką. Katia leci tuż obok, roześmiana:
— Jutro otwieramy na dwóch tysiącach.
Otworzyły na dwóch tysiącach. Lecą tuż obok siebie.
Chołowanow ma surową minę: bez pośpiechu, wszystko w swoim czasie. Najważniejsza systematyczność. Dziesięć kolejnych skoków z opóźnieniem na dwóch tysiącach. Potem stopniowo coraz niżej. Czasami on też skacze na trzeciego, dla towarzystwa.
Wieczorami, po ćwiczeniach, palą ognisko na piaszczystej mierzei. Ogień pod samo niebo. Morze wypluwa na brzeg drewniane kloce, paliki, brewiona. Całymi latami leżą na piasku, schną. Potem trafiają do ogniska kadry ZSRR. Powiadają, że kloce pachną jodem. Inni mówią, że solą. Albo czymś tam jeszcze. Cokolwiek to jest, ognisko pachnie morzem. A przy ognisku Nastia.
I cała kadra jest tu, na miejscu. Śpiew do białego rana.
I jeszcze: