— Dlaczego za późno?
— Bo nie starczy już czasu na zbudowanie sprzętu. Dlatego, moja droga, że wojna już się toczy. Wpatrywała się w niego, blada jak płótno.
— Podano to przez radio — wyjaśnił — parę minut temu. Wojna wypowiedziana, Boston zniszczony przez bombę atomową. A wiesz dobrze — mówił coraz prędzej — co to wszystko znaczy i do czego prowadzi. Przekręcę za chwilę wyłącznik, by uruchomić pole, i utrzymam je do czasu, gdy będzie można bezpiecznie wyjść. — Nie chcąc powiedzieć, że nie przypuszcza, by za ich życia było to możliwe, dodał: — Więc jest już za późno, żeby komukolwiek jeszcze dopomóc, ale sami możemy się ocalić. Przykro mi — ciągnął z westchnieniem — że musiałem ci to wszystko wyłożyć tak brutalnie, bez przygotowania. Ale rozumiesz chyba dlaczego. I stąd te nagłe oświadczyny. Powtarzam zresztą: jeśli masz jakieś wątpliwości, nie żądam, abyś wyszła za mnie natychmiast. Poczekaj tu, aż decyzja w tobie dojrzeje. Przez ten czas będę mógł ci mówić to, co powinienem był dawno powiedzieć. A nie mówiłem dotąd, bo — uśmiechnął się smutno — tak byłem zapracowany. Teraz jednak będzie mnóstwo czasu. A ja cię naprawdę kocham.
Zerwała się nagle i bez odpowiedzi, nie patrząc, niemal na oślep, ruszyła w kierunku drzwi.
— Myra! — zawołał i rzucił się w ślad za nią. Była już przy drzwiach. Odwróciła się i powstrzymała go skinieniem ręki. Była bardzo spokojna.
— Muszę iść, doktorze. Mam trochę praktyki pielęgniarskiej. Pewnie się przyd0am.
— Ależ pomyśl, co tam się będzie działo! Ludzie zmienią się w dzikie bestie. Wymrą okropną śmiercią. Słuchaj mnie, Myro, kocham cię za bardzo, aby pozwolić ci odejść. Zostań, błagam cię!
— Niestety, muszę pana pożegnać, doktorze — odparła z dziwnym uśmiechem. — Obawiam się, że będę musiała umrzeć razem z dzikimi bestiami. Taka już widać jestem szalona.
Drzwi zamknęły się za nią cicho. Widział przez okno, jak zbiegała ze schodów, jak ruszyła pędem do miasta, gdy tylko znalazła się na chodniku.
W górze słychać było wycie odrzutowców. Zapewne nasze, pomyślał, ale mogą być i nieprzyjacielskie — a Cleveland to jeden z celów. Wróg może nawet wiedział o nim i o jego pracy, dlatego na początek wybrał to miasto. Braden skoczył do wyłącznika i… przekręcił.
Za oknem, w odległości dwudziestu stóp, wyrosła szara nicość. Z zewnątrz nie przenikał teraz żaden dźwięk. Wyszedł z domu i spojrzał: szara półkula, wysoka na czterdzieści stóp i szeroka na osiemdziesiąt, dostatecznie wielka, by pokryć dwupiętrowy, niemal sześcienny budynek, który był jego domem i laboratorium. Braden wiedział, że druga połowa sięga na czterdzieści stóp w głąb ziemi, tworząc łącznie z pierwszą doskonałą kulę. Żadna siła nie mogła przeniknąć od góry, żaden robak i żadna potęga nie mogły wpełznąć czy wedrzeć się od dołu. I tak było przez pełnych trzydzieści lat. Nie były w końcu tak złe, pomyślał, te lata. Miał swoje książki, niektóre czytał tak często, że umiał je prawie na pamięć. Prowadził doświadczenia i chociaż od siedmiu lat, odkąd minęła mu sześćdziesiątka, zainteresowania jego i siły twórcze osłabły, dokonał kilku wcale istotnych odkryć.
Trudno je porównać z wynalazkiem pola czy większością wcześniejszych jego wynalazków; zabrakło mu już bodźca. Prawdopodobieństwo, że cokolwiek z tych nowych odkryć przyda się jemu lub w ogóle komukolwiek, było bardzo nikłe. Jakiż pożytek z udoskonaleń elektronicznych mógł czerpać dzikus nie umiejący obchodzić się z najprostszym odbiornikiem radiowym, nie mówiąc już o zbudowaniu go.
W każdym razie zajęcia, jakie miał, wystarczyły, by Braden czuł się dobrze, choć daleko mu było do szczęścia.
Podszedł do okna i wpatrzył się w nieprzeniknioną szarość. Gdybyż tylko mógł ją unieść na chwilę i obejrzawszy, co chce, na powrót ją opuścić. Niestety, raz usunięta, nie dałaby się przywrócić.
Podszedł do wyłącznika i długo się przyglądał. Nagle sięgnął dłonią i przekręcił. Zwrócił się do okna, po czym szybkim krokiem zaczął iść, w końcu podbiegł. Szara ściana znikła, a to, co ujrzał, było wprost nie do wiary.
Za oknem rozciągało się zachwycające miasto — nie Cleveland, jakie znał. Zupełnie nowe miasto. Na miejscu dawnej wąskiej uliczki widniał szeroki bulwar. Z obu stron wznosiły się piękne budynki o dziwnej, nie znanej mu architekturze. Drzewa, trawniki — wszystko było starannie utrzymane. Co się stało, jak to było możliwe? Po wojnie nuklearnej ludzkość w żaden sposób nie mogła tak szybko odrobić zniszczeń. Chyba że wszystkie pojęcia socjologiczne były absurdalnie błędne.
A gdzie są ludzie? Jakby w odpowiedzi przejechał samochód. Samochód? Takiego nigdy nie widział. Niezwykle szybki, zgrabny, poruszał się znakomicie, ledwie dotykając jezdni, jak gdyby antygrawitacja ujęła mu ciężaru, a żyroskopy nadały stabilności. W wozie siedziała para ludzi; prowadził mężczyzna. Był młody, przystojny, podobnie zresztą jak kobieta.
Spojrzeli w stronę Bradena i nagle — mężczyzna zatrzymał wóz, który stanął niewiarygodnie szybko. Oczywiście, pomyślał Braden, musieli tu nieraz przejeżdżać i oglądać szarą kopułę, której teraz nie było. Wóz ruszył — pojechali pewnie kogoś zawiadomić.
Braden otworzył drzwi i wyszedł na bulwar. Zrozumiał teraz, dlaczego ruch był tak słaby i dlaczego tak mało było ludzi. W ciągu trzydziestu lat jego zegary posunęły się o wiele godzin. Był teraz wczesny ranek — około szóstej, sądząc z położenia słońca.
Braden poszedł przed siebie. Mógł zaczekać w domu, gdzie przebył pod kopułą trzydzieści lat — na pewno by się ktoś zjawił, zawiadomiony przez parę młodych ludzi.
Ale Braden wolał nie czekać, chciał sam wszystko zobaczyć.
Po drodze nie spotkał nikogo. Znalazł się w pięknej dzielnicy mieszkaniowej, było jeszcze wcześnie. W dali zobaczył parę osób, zauważył, że różni się od nich ubiorem, ale nie na tyle, by wzbudzić sensację. Przejechało jeszcze kilka niezwykłych wozów, ale nikt z jadących nie spostrzegł Bradena. Jechali zbyt szybko.
Doszedł wreszcie do jakiegoś otwartego sklepu. Wiedziony ciekawością, wszedł do środka. Kędzierzawy młodzieniec, który układał coś na ladzie, spojrzał na Bradena ze zdziwieniem i zapytał uprzejmie:
— Czym mogę panu służyć?
— Proszę nie brać mnie za wariata. Wszystko za chwilę wytłumaczę. Niech mi pan tylko powie, co się tu stało trzydzieści lat temu? Czy nie było wtedy wojny jądrowej?
— A, rozumiem — oczy młodzieńca rozbłysły — pan musi być mieszkańcem kopuły. I dlatego… — urwał z zakłopotaniem.
— Tak — potwierdził Braden. — Byłem pod kopułą. Ale co się tu stało? Co się stało po zniszczeniu Bostonu?
— Przyszły statki kosmiczne. Zniszczenie Bostonu, proszę pana, było przypadkiem. Flotylla statków przyszła z Aldebarana. Należały do rasy przyjaznej i znacznie bardziej od nas rozwiniętej. Przybyli, żeby nam pomóc i zaproponować wstąpienie do Unii. Niestety, jeden rozbił się nad Bostonem. Wybuch energii jądrowej w motorze i w wyniku tego — milion ofiar. Ale inne statki wylądowały zgodnie z programem, wszystko się wyjaśniło i — wprawdzie w ostatniej chwili — ale uniknęliśmy wojny. Nasze statki, które były już w drodze, zdołano jakoś odwołać.