— Więc nie było wojny? — spytał Braden stłumionym głosem.
— Oczywiście że nie. A dzisiaj, dzięki Unii Galaktycznej, wojna jest tylko koszmarnym wspomnieniem ciemnego okresu dziejów. Teraz nawet nie byłoby komu wypowiedzieć wojny — nie ma przecież państw. Dzięki Unii zrobiliśmy olbrzymi postęp. Skolonizowaliśmy Marsa i Wenus, które nie były zamieszkane. Ale Mars i Wenus to tylko przedmieście. Podróżujemy do gwiazd. Nawet… — tu urwał.
Braden przytrzymał się mocno krawędzi lady. Więc ominęły go tak niezwykłe rzeczy! Trzydzieści lat przetrwał w samotni, a teraz był starym człowiekiem…
— Co nawet? — zapytał odgadując po trosze, jaka będzie odpowiedź.
— Nawet jesteśmy bliscy nieśmiertelności. Już teraz możemy żyć setki lat. Nie jestem chyba młodszy od pana. Nie wiem tylko, czy się pan nie spóźnił. Bo środki, w jakie zaopatrzyła nas Unia, działają tylko na ludzi w średnim wieku, w każdym razie przed pięćdziesiątką. A pan ma…
— Sześćdziesiąt siedem — odparł sucho Braden. — Dziękuję panu.
Tak, ominęło go wszystko. Gwiazdy — dałby nie wiem co, aby się tam dostać, ale już nie teraz. No i Myra. Mogła przecież należeć do niego i oboje byliby jeszcze młodzi.
Wyszedł ze sklepu i skierował się w stronę budynku do dziś jeszcze znajdującego się pod kopułą, gdzie już na niego czekano. Może użyczą mu jedynego, o co chciałby prosić — energii, by mógł przywrócić pole mocy. Tak, jedyne, czego sobie życzył obecnie, to to, czego się dotąd najbardziej obawiał: pragnął umrzeć, jak żył, w samotności.