Выбрать главу

— Żyję, by służyć, o Wielka Pani. Żyję, by okazywać ci posłuszeństwo, o Wielka Pani. — Właśnie dowiedziała się czegoś na temat Przeklętych; ledwie dawała temu wiarę. Wiedza to potęga.

— Masz trochę siły, dziecko, Niewiele, ale dosyć.

Jakby znikąd pojawił się splot.

— To — oznajmiła dźwięcznym głosem Mesaana — nazywa się bramą.

Pedron Niall chrząknął, kiedy Morgase z triumfalnym uśmiechem położyła biały kamyk na planszy. Gorsi gracze mogliby ustawić jeszcze po dwa tuziny kamieni, a tymczasem on przewidywał już nieuchronny przebieg zdarzeń, ona go również dostrzegała. Na samym początku ta złotowłosa kobieta po drugiej stronie niewielkiego stolika grała tak, by przegrać, sprawić, żeby gra stała się dla niego zajmująca, ale bardzo szybko się nauczyła, że to wiedzie tylko do bałaganu na planszy. Nie wspominając już o tym, że Niall był dość sprytny, by dostrzec podstęp, i nie zamierzał tego tolerować. Obecnie przywołała na odsiecz wszystkie swoje umiejętności i udawało jej się wygrywać niemal połowę partii. Już od wielu lat nikt nie pokonywał go równie często.

— Gra jest twoja — powiedział jej i Królowa Andoru skinęła głową. Cóż, będzie znowu królową; on tego dopilnuje. W tym zielonym jedwabiu, z wysokim, koronkowym kołnierzem dotykającym podbródka, wyglądała w każdym calu na królową, mimo warstewki potu, która lśniła na jej policzkach. Nie wyglądała nawet na tak dojrzałą, by mieć córkę w wieku Elayne, a tym bardziej syna w wieku Gawyna.

— Nie zorientowałeś się, że ja zauważyłam tę pułapkę, którą gotowałeś, kładąc trzydziesty pierwszy kamień, lordzie Niall, a poza tym uznałeś mój unik przed czterdziestym trzecim kamieniem za prawdziwy atak. — Jej niebieskie oczy iskrzyły się z podniecenia; Morgase lubiła wygrywać. Lubiła tak grać, żeby wygrać.

To, rzecz jasna, miało uśpić jego czujność, całe to granie w kamienie, te uprzejmości. Morgase wiedziała, że mimo otaczających ją luksusów jest więźniem w Fortecy Światłości, i to pod każdym względem. Więźniem ukrywanym w tajemnicy. Pozwalał na to, by wieści o jej obecności się szerzyły, ale nie wydawał żadnych oświadczeń. Andor miał zbyt bogatą historię oporu stawianego Synom Światłości. Nie ogłosi niczego, dopóki legiony nie wkroczą na terytorium Andoru, z nią w roli figurantki. O tym Morgase też z pewnością wiedziała. Całkiem prawdopodobne, że wiedziała również, iż on poznał się na jej próbach zmiękczenia go. Traktat, który podpisała, nadawał Synom Światłości prawa w Andorze, jakich nigdy przedtem nigdzie nie posiadali, tylko tutaj, w Amadicii, i spodziewał się, że już zaplanowała, co zrobi, by jego wpływy na jej ziemi stały się mniejsze i żeby je usunąć, kiedy tylko zdoła to uczynić. Podpisała traktat tylko dlatego, że zagnał ją w kozi róg, a jednak walczyła dalej, równie umiejętnie jak manewrowała kamieniami na planszy. Jak na tak piękną kobietę była wyjątkowo twarda. Nie, ona po prostu była twarda, to wszystko. Dała się uwieść czystej przyjemności płynącej z grania, ale nie mógł poczytywać tego za błąd, bo również i on sam przeżywał dzięki niemu wiele przyjemnych chwil.

Gdyby był bodaj dwadzieścia lat młodszy, mógłby się bardziej przykładać do jej prawdziwej gry. Ciążyły mu długie lata wdowieństwa, a poza tym Lord Kapitan Komandor Synów Światłości dysponował niewielką ilością czasu na przyjemności z kobietami, nie bardzo starczało mu czasu na cokolwiek oprócz bycia Lordem Kapitanem Komandorem. Gdybyż miał dwadzieścia lat mniej — no cóż, dwadzieścia pięć — a ona nie została wyszkolona przez wiedźmy z Tar Valon. Jakże łatwo człowiek o tym zapominał w jej obecności. Biała Wieża była jaskinią grzechu i Cienia, która skaziła ją aż do głębi. Rhadam Asunawa, Wysoki Inkwizytor, osądziłby ją za te miesiące spędzone w Białej Wieży i powiesił bezzwłocznie, gdyby Niall na to pozwolił. Westchnął z żalem.

Morgase zachowała swój zwycięski uśmiech, ale te wielkie oczy wpatrywały się w jego twarz z inteligencją, której nie potrafiła ukryć. Napełnił jej i swój kielich winem ze srebrnego dzbana umieszczonego w misie z zimną wodą, która jeszcze chwilę temu była lodem.

— Lordzie Niall... — To wahanie było doskonale właściwe; ta szczupła dłoń wyciągnięta do połowy stołu w jego stronę, ten szacunek, z jakim do niego przemawiała. Któregoś razu nazwała go zwyczajnie Niallem, z większą pogardą niż ta, z jaką mogłaby potraktować pijanego stajennego. To wahanie byłoby doskonale właściwe, gdyby jej nie znał. — Lordzie Niall, z pewnością mógłbyś rozkazać Galadowi przybyć do Amadoru, dzięki czemu mogłabym go zobaczyć. Tylko na jeden dzień.

— Żałuję — odparł gładko — ale obowiązki zatrzymują Galada na północy. Powinnaś być z niego dumna; jest jednym z najlepszych młodych oficerów wśród Synów. — Jej pasierb stanowił lewar, którego używano w razie potrzeby przeciwko niej, tym lepszy przez to, że trzymano go z daleka. Ten młody mężczyzna był dobrym oficerem, być może najznakomitszym z tych, którzy przystali do Synów za kadencji Nialla, i nie należało nadwyrężać jego przysięgi przez powiadamianie go, że jego matka jest tutaj i że jest nazywana “gościem” jedynie przez uprzejmość.

Jedynie nieznaczne zaciśnięcie warg, które prędko znikło, zdradziło jej rozczarowanie. Nie po raz pierwszy wyraziła taką prośbę, nie miał to być też ostatni raz. Morgase Trakand nie poddawała się tylko dlatego, iż widziała jasno jak na dłoni, że została pokonana.

— Jak rzeczesz, lordzie Niall — odparła tonem tak potulnym, że Niall omal nie zakrztusił się winem. Uległość stanowiła podstawę jakiejś nowej taktyki, taktyki, w której opracowanie musiała włożyć sporo wysiłku. — To tylko matczyne...

— Lordzie Kapitanie Komandorze? — odezwał się od drzwi głęboki, tubalny głos. — Obawiam się, że mam ważne wieści, wieści, które nie mogą czekać, mój lordzie. — Stał tam Abdel Omerna, wysoki, odziany w tunikę Lorda Kapitana Synów Światłości, z tą swoją bezczelną twarzą okoloną skrzydełkami bieli na skroniach; w jego ciemnych, głęboko osadzonych oczach malował się wyraz zamyślenia. Nieustraszony i władczy, od stóp do głów. I skończony dureń, ale tego nie było widać na pierwszy rzut oka.

Morgase skurczyła się wewnętrznie na widok Omerny, tak nieznacznie, że większość ludzi w ogóle by tego nie zauważyła. Tak jak wszyscy wierzyła, że jest on mistrzem szpiegów Synów, czyli kimś, kogo trzeba się obawiać prawie tak samo jak Asunawy, a może nawet jeszcze bardziej. Nawet sam Omerna nie wiedział, że jest tylko przykrywką maskującą prawdziwego mistrza szpiegów, człowieka znanego jedynie samemu Niallowi. Czyli Sebbana Balwera, zasuszonego jak patyk sekretarza Nialla. Przykrywka jednak czy nie, czasami coś użytecznego wpadało Omernie w ręce. W rzadkich przypadkach nawet coś niezwykle ważnego. Niall nie miał wątpliwości, co przynosi ten człowiek; nic innego oprócz Randa al’Thora u bram nie pozwoliłoby mu wtargnąć w taki sposób. Oby Światłość sprawiła, żeby okazało się to tylko jakimiś bredniami zasłyszanymi od sprzedawcy dywanów.

— Obawiam się, że na ten ranek skończyć musimy z naszymi grami — powiedział do Morgase Niall i wstał. Kiedy ta również się podniosła, ukłonił się przed nią nieznacznie, co przyjęła skinieniem głowy.

— Może do wieczora? — Jej głos nadal zachował ten niemal uległy ton. — Chciałam spytać, czy zechcesz zjeść ze mną wieczerzę?

Niall zgodził się, rzecz jasna. Nie miał pojęcia, jaki jest cel jej nowej taktyki — na pewno nie coś, co mógłby wywnioskować byle przygłup, tego był pewien — ale wykrycie go mogłoby przysporzyć mu rozrywki. Ta kobieta była pełna niespodzianek. Co za szkoda, że została skażona przez wiedźmy.