Widział niewiele oprócz zwiędłej trawy i małych, rzadkich grup drzew. Wiatr nadal wiał, wzbijając tumany kurzu. Co jakiś czas błysk ruchu w szczelinach między kanciastymi szczytami zdradzał obecność ludzi. Aielowie, nie było wątpliwości. Stapiali się zbyt dobrze z otoczeniem, by mogli być to odziani w zielone kaftany Młodzi. Oby Światłość sprawiła, by innym też udało się uciec, nie tylko tym, których wyprowadził.
Jest durniem. Powinien był zabić al’Thora, należało to zrobić za wszelką cenę. A jednak nie mógł. Nie dlatego, że ten człowiek był Smokiem Odrodzonym, tylko z powodu obietnicy danej Egwene, że nie podniesie ręki na al’Thora. Jako niska w hierarchii Przyjęta zniknęła z Cairhien, pozostawiając Gawynowi jedynie list, który czytał tyle razy, że papier prawie rozdarł się na zagięciach, i nie byłby zdziwiony, gdyby się dowiedział, że wyjechała po to, by w jakiś sposób wesprzeć al’Thora. Nie mógł złamać danego słowa, tym bardziej, że dał je kobiecie, którą kochał. Takiego słowa nie mógł złamać w żadnych okolicznościach. Niezależnie od kosztów własnych. Miał nadzieję, że ona zrozumie ten kompromis, na jaki poszedł z własnym honorem; nie podniósł ręki, ale też nie pomógł. Oby Światłość sprawiła, by nigdy go o to nie spytała. Powiadano, że miłość potrafi zamroczyć umysł mężczyzny, i oto on stanowił tego najlepszy dowód.
Przyłożył nagle szkło do oka, kiedy na otwartą przestrzeń wjechała galopem jakaś kobieta na wysokim czarnym koniu. Nie był w stanie dojrzeć jej twarzy, ale żadna służąca nie nosiłaby dwuczęściowej sukni do konnej jazdy. A zatem przynajmniej jednej Aes Sedai udało się uciec. Jeżeli siostry zdołały ujść z tej pułapki z życiem, to może udało się to również większej liczbie Młodych. Jeżeli dopisze mu szczęście, to uda mu się ich znaleźć, zanim, skupieni w małych grupkach, zostaną wybici przez Aielów. Ale na razie pozostawał jeszcze problem, co zrobić z tą siostrą. Z wielu względów wolałby odjechać bez niej, ale gdyby zostawił ją tu samą, mogła zostać trafiona strzałą znikąd; na takie rozwiązanie nie pozwoli. Już zaczął się podnosić i machać w jej stronę, ale w tym właśnie momencie koń potknął się i upadł, a ona przeleciała ponad jego łbem.
Zaklął, a potem raz jeszcze, kiedy przez szkło powiększające dostrzegł strzałę wystającą z boku zwierzęcia. Pospiesznie ogarnął wzrokiem wzgórza i zmełł w ustach kolejne przekleństwo; na jednym ze szczytów stały, na oko, dwa tuziny Aielów z osłoniętymi twarzami, wpatrzonych w leżącego konia i w jeźdźca, w odległości niecałych stu kroków. Spojrzał szybko w jej kierunku. Siostra podnosiła się chwiejnie. Jeżeli zachowała zdrowe zmysły i była w stanie korzystać z Mocy, to kilku Aielów nie powinno jej nic zrobić, zwłaszcza jeśli schowa się przed kolejnymi strzałami za cielskiem zabitego konia. A mimo to poczułby się lepiej, gdyby udało mu się ją stamtąd zabrać. Sturlał się ze wzgórza, by Aielowie mieli mniejsze szanse go dostrzec, po czym wpełzł na przeciwległe zbocze, do takiego miejsca, gdzie mógł bezpiecznie się wyprostować.
Zabrał pięćset osiemdziesięciu jeden Młodych na południe, prawie każdego, kto był dostatecznie wyszkolony, by móc opuścić Tar Valon; teraz mniej niż dwustu czekało na swoich wierzchowcach w kotlinie. Zanim przy Studniach Dumai doszło do klęski, był pewien, że kroi się spisek, w wyniku którego on wraz z Młodymi mieli polec i nigdy nie wrócić do Białej Wieży. Nie wiedział ani co stało za tym spiskiem, ani też czy jego autorką jest Elaida albo Galina, ale powiódł się nie najgorzej, choć niedokładnie tak, jak sobie ktoś zamierzył. Trudno więc było się dziwić, że wolałby dalej podążać bez Aes Sedai, gdyby miał taki wybór.
Zatrzymał się obok wysokiego, siwego wałacha, na którym siedział młody jeździec. Młody, jak wszyscy Młodzi — wielu z nich goliło się raz na trzy dni, a niektórzy nawet i to udawali — ale Jisao przypinał do kołnierza srebrną wieżę, która wyróżniała go jako weterana walk, podczas których obalono Siuan Sanche, i krył pod ubraniem blizny od utarczek, w których brał udział od tego czasu. Był jednym z tych, którzy mogli przejechać brzytwą po twarzy prawie każdego ranka; jego ciemne oczy należały do mężczyzny o trzydzieści lat starszego.
“Ciekawe, jak wyglądają moje oczy” — zastanowił się Gawyn.
— Jisao, tam jest siostra, którą trzeba...
Aielowie, ze stu, którzy właśnie wybiegli na niskie wzniesienie na zachodzie, na moment zboczyli z trasy, zaskoczeni widokiem Młodych, ale ani zaskoczenie, ani fakt, że Młodzi górowali nad nimi liczebnie, nie kazały im się cofnąć. W mgnieniu oka zasłonili twarze i popędzili w dół zbocza, rzucając się z włóczniami zarówno na konie, jak i na jeźdźców, połączeni w pary. Tym razem jednak już się tak bardzo nie liczyło, czy Aielowie potrafią walczyć z ludźmi na koniach, bo ostatnimi czasy Młodzi przeszli trudną lekcję walki z Aielami, i ci, którym nauka szła opornie, nie utrzymali się długo w ich szeregach. Niektórzy trzymali w dłoniach zgrabne lance ze stalowymi grotami długości półtorej stopy oraz bocznymi ostrzami, dzięki którym drzewce nie mogło zatopić się zbyt głęboko w ciele, a poza tym wszyscy potrafili posługiwać się mieczami równie dobrze jak inni żołnierze, oprócz mistrzów miecza. Walczyli parami albo trójkami, jeden strzegł pleców drugiego, i zmuszali swe wierzchowce do ciągłego ruchu, dzięki czemu Aielowie nie mogli przecinać im ścięgien w nogach. Jedynie najszybszym Aielom udawało się przebić do wnętrz tych kręgów połyskującej stali. Już same konie wyszkolone do walki stanowiły broń, bo rozbijały czaszki kopytami albo chwytały ludzi zębami i potrząsały nimi niczym psy szczurami, rozdzierając przy tym ich twarze. Konie rżały przeraźliwie podczas walki, a mężczyźni postękiwali z wysiłku, pokrzykiwali w ferworze, który zawsze ogarnia uczestników bitwy, w ferworze, który im mówił, że żyją i że będą żyli nadal, że uda im się zobaczyć następny wschód słońca, choćby musieli brodzić po pas we krwi. Krzyczeli, kiedy zabijali, krzyczeli, kiedy umierali; jakby między jednym a drugim nie było żadnej różnicy.
Gawyn nie miał czasu na przyglądanie się albo przysłuchiwanie. Jako jedyny Młody, który nie dosiadał konia, przyciągał uwagę. Trzy sylwetki ubrane w cadin’sor przemykały się między jeźdźcami, rzucając się na niego z już wzniesionymi włóczniami. Być może uważali, że w sytuacji, gdy na jednego przypada trzech, będzie dla nich łatwą zdobyczą. Oszukał ich. Gładko wysunął miecz z pochwy i równie gładko, płynnymi ruchami przeszedł od Pikującego Sokoła przez Pnącze Oplata Dąb do Księżyc Wschodzi nad Jeziorami. Trzykrotnie poczuł wstrząs w nadgarstkach, kiedy ostrze napotkało ciało i tak oto prędko powalił na ziemię trzech Aielów z osłoniętymi twarzami; dwaj drgali jeszcze nieznacznie, ale nie brali już udziału w walce, podobnie jak ten trzeci. Inaczej jednak było z następnym, który miał się z nim zmierzyć.
Szczupły mężczyzna, który przewyższał Gawyna o głowę, poruszał się jak wąż; jego włócznia rzucała błyski, a tarcza umykała i odskakiwała ukośnie, żeby odpierać pchnięcia miecza z siłą, którą Gawyn czuł we własnych barkach. Taniec Głuszca przeszedł w Zwijanie Powietrza, a potem w Dwórkę Postukującą Wachlarzem, i Aiel odpowiedział na każde cięciem przez żebra, Gawyn zaś przyjął cięcie przez udo; tylko błyskawiczny obrót ochronił je przed przebiciem na wylot.
Okrążali się wzajem, niepomni, co dzieje się wokół nich. Gawynowi ciekł po nodze strumień gorącej krwi. Aiel uchylił się, w nadziei, że pozbawi go równowagi, znowu zrobił unik; Gawyn przechodził od formy do formy, unosząc miecz to w górę, to opuszczając go w dół, w nadziei, że jedno z tych półpchnięć jego przeciwnika będzie tym razem bodaj odrobinę za długie. W końcu przypadek przesądził sprawę. Aiel potknął się nagle i Gawyn wbił mu miecz w serce, zanim w ogóle zauważył konia, z którym tamten się zderzył.