Kiedyś poczułby żal; wychowano go w wierze, że jeśli dwaj mężczyźni muszą walczyć, to taki pojedynek powinien się odbyć honorowo i czysto. Ponad sześć miesięcy bitew i potyczek dało mu nauczkę. Postawił nogę na piersi Aiela i wyswobodził ostrze. Nie elegancko, za to szybko; opieszałość podczas bitwy często kończyła się śmiercią. Gdy uwolnił miecz, okazało się, że już nie musi się śpieszyć. Na ziemi leżeli uczestnicy walki, i Młodzi, i Aielowie, jedni pojękiwali, inni spoczywali bez ruchu; pozostali Aielowie uciekali na wschód, ścigani przez dwa tuziny Młodych, w tym również takich, którzy powinni mieć więcej oleju w głowie.
— Stójcie! — krzyknął. Jeśli rozdzielą się przez tych idiotów, Aielowie porąbią ich na karmę dla psów. — Żadnej pogoni! Stójcie, powiedziałem! Stójcie, a żebyście sczeźli! — Młodzi z niechęcią ściągnęli wodze.
Jisao zawrócił swojego wierzchowca.
— Oni chcieli utorować sobie przez nas drogę, mój lordzie. — Jego miecz ociekał czerwienią do połowy długości.
Gawyn złapał wodze swojego gniadosza i wskoczył na siodło, nie marnując czasu na czyszczenie ostrza albo chowanie go do pochwy. Nie było czasu na sprawdzanie, kto poległ, a kto przeżył.
— Zapomnij o nich. Ta siostra tam na nas czeka. Hal, zatrzymaj swoją połowę oddziału, żeby opatrzyli rannych. I miej oko na tych Aielów; fakt, że umierają, wcale jeszcze nie oznacza, że się poddali. Reszta za mną! — Hal zasalutował mu mieczem, ale Gawyn już spinał konia ostrogami.
Potyczka nie trwała długo, a mimo to zbyt się przeciągnęła. Kiedy Gawyn dotarł do szczytu wzgórza, zobaczył jedynie martwego konia i opróżnione sakwy. Obejrzał okolicę przez szkło powiększające, ale nie znalazł ani śladu siostry. Poruszał się jedynie niesiony przez wiatr kurz i suknia leżąca na ziemi obok konia, powiewająca w porywach wiatru. Ta kobieta musiała biec, skoro tak szybko zniknęła z zasięgu wzroku.
— Nawet biegnąc, nie mogła się oddalić zbyt daleko — orzekł Nisao. — Znajdziemy ją, jeśli rozstawimy się w wachlarz.
— Zaczniemy szukać, kiedy opatrzymy rannych — od parł stanowczo Gawyn. Nie zamierzał rozdzielać swoich ludzi w okolicy, po której włóczą się Aielowie. Jeszcze tylko kilka godzin do zmierzchu, a on chciał do tego czasu rozbić dobrze strzeżony obóz. Ale byłoby doskonale, gdyby udało mu się znaleźć kilka sióstr; ktoś będzie musiał opowiedzieć Elaidzie o tej katastrofie i wolałby, żeby to na Aes Sedai spadł jej gniew, nie na niego.
Z westchnieniem zawrócił gniadosza i zjechał w dół, by sprawdzić, jaki tym razem utarg miał rzeźnik. To była jego pierwsza prawdziwa żołnierska lekcja. Zawsze trzeba zapłacić rzeźnikowi. Miał przeczucie, że już niebawem rachunki zaczną rosnąć. A świat zapomni o Studniach Dumai przez to, co nadejdzie.
1
Wysokie Chasaline
Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają, pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, a potem nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, w wielkim lesie, zwanym Lasem Braem, zerwał się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. Nie istnieją ani początki, ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej był to jakiś początek.
Wiał na północny wschód, pod palącym słońcem, które wspinało się coraz wyżej po bezchmurnym niebie, na północny wschód, pomiędzy zasuszonymi drzewami z brązowymi liśćmi i nagimi konarami, przez rozproszone wioski, w których powietrze aż lśniło od żaru. Wiał, nie przynosząc ulgi ani śladu deszczu, a tym bardziej śniegu: Wiał na północny wschód, mijając starożytny łuk z misternie obrobionego kamienia, o którym jedni twierdzili, że to dawna brama wjazdowa do wielkiego miasta, a inni, że to pomnik postawiony na pamiątkę jakiejś zapomnianej bitwy. Jedynie zwietrzałe, zniekształcone resztki rzeźbień pozostały na tych masywnych kamieniach, mgliście przypominając utraconą chwałę Coremandy z opowieści. Nieopodal łuku, w zasięgu wzroku, po Trakcie Tar Valon toczyły się mozolnie wozy i szli ludzie, którzy zasłaniali oczy przed tumanami kurzu unoszącego się spod końskich kopyt i kół wozów, a także nawiewanego przez wiatr. Większość nie miała pojęcia, dokąd zdąża; wiedzieli tyle tylko, że świat stanął na głowie, że cały porządek kończy się już tam, gdzie dotąd jeszcze nie zanikł z kretesem. Jednych do przodu gnał strach, innych pociągało coś, czego ani nie widzieli, ani nie rozumieli, ale i wśród tych większość się bała.
A tymczasem wiatr wędrował dalej, ponad szarozielonymi wodami Erinin, kolebiąc statkami, które wciąż jeszcze dowoziły towary na północ i południe, bo nawet w takich czasach handel musiał istnieć, a poza tym nikt nie mógł być pewien, gdzie się handluje najbezpieczniej. Na wschód od rzeki lasy zaczynały rzednąć, ustępując miejsca niskim, łagodnym wzgórzom porośniętym zbrązowiałą, zeschłą na wiór trawą, i z rzadka nakrapianym niewielkimi grupkami drzew. Na szczycie jednego z takich wzgórz stał krąg utworzony z wozów; płótno ich bud, rozpięte normalnie na żelaznych pałąkach, albo zetlało, albo spaliło się do cna. Na prowizorycznej tyce, wykonanej z pnia uschłego drzewka, którą przywiązano do nagiej obręczy wozu, powiewał szkarłatny sztandar z czarno-białym dyskiem w samym środku. Sztandar Światłości, tak go nazywali niektórzy, albo sztandar al’Thora. Inni opatrywali go bardziej ponurymi nazwami i dygotali, kiedy rozmawiali o nim szeptem. Wiatr potrząsnął silnie sztandarem i szybko poleciał dalej, jakby zadowolony, że się oddala.
Perrin Aybara siedział na ziemi, wsparty barczystymi plecami o koło jednego z wozów, żałując, że wiatr osłabł. Na chwilę zrobiło się chłodniej. A poza tym wiatr z południa wywiał z jego nozdrzy woń śmierci, woń, która mu przypominała o tym miejscu, w którym powinien się teraz znajdować, o tym ostatnim miejscu, w którym chciałby się znaleźć. Tutaj, we wnętrzu kręgu z wozów, usadowiony plecami ku północy, gdzie do jakiegoś stopnia mógł zapomnieć, było o wiele lepiej. Ocalałe wozy zostały wciągnięte na szczyt wzgórza poprzedniego dnia, po południu, kiedy mężczyźni znaleźli w sobie dość sił, by robić coś więcej, niż tylko myśleć, że dzięki Światłości ciągle jeszcze oddychają. A teraz znowu wzeszło słońce i razem z nim wrócił upał.
Zirytowany podrapał się po krótkiej, kędzierzawej brodzie; im więcej się pocił, tym bardziej swędziała. Pot ściekał z twarzy wszystkich mężczyzn, których widział, wyjąwszy Aielów, a źródło wody było stąd oddalone o dobrą milę na północ. Podobnie jak koszmar i ta woń. Większość uważała, że to uczciwa wymiana. Powinien był dopełnić swych obowiązków, a jednak nawet poczucie winy nie mogło ruszyć go z miejsca. Był to Dzień Wysokiego Chasaline i w domu, w Dwu Rzekach, oznaczałoby to ucztowanie przez cały dzień i tańcowanie przez całą noc; Dzień Refleksji, kiedy to należało przypominać sobie wszystkie dobre rzeczy, jakich doświadczyło się w życiu, i każdemu, kto się skarżył, wylewano wiadro wody na głowę, żeby zmyć z niego pecha. Było to raczej nieprzyjemne, kiedy panowały chłody, jak przystało na tę porę roku; teraz takie wiadro wody witałoby się z radością. Niemniej jednak, jak na człowieka, który miał szczęście i przeżył, Perrinowi było niezwykle trudno rozmyślać o czymś dobrym. Poprzedniego dnia nauczył się wielu rzeczy o sobie samym. A może tego ranka, kiedy już było po wszystkim.