Nadal wyczuwał obecność kilku wilków, garstki tych, które przeżyły i wędrowały teraz dokądś, z dala od tego miejsca, z dala od ludzi. Wilki nadal stanowiły przedmiot większości rozmów w obozie, nerwowych spekulacji o tym, skąd i dlaczego się tu wzięły. Byli tacy, którzy uważali, że to Rand je przywołał, ale większość żywiła przekonanie, że zrobiły to Aes Sedai. Same Aes Sedai z kolei nie mówiły, co myślą. Wilki nikogo nie winiły — stało się to, co się stało — ale on nie potrafił podzielić ich fatalizmu. Przybyły tu, bo to on je wezwał. Przez swoje potężne barki zdawał się niższy, niż był w rzeczywistości, kiedy tak siedział, przytłoczony brzemieniem odpowiedzialności. Co jakiś czas słyszał inne wilki, te, które nie przybyły, mówiące z pogardą o tych, które się stawiły na jego apeclass="underline" oto, co przychodzi z mieszania się do spraw ludzi. Nic można się spodziewać niczego innego.
Musiał włożyć sporo wysiłku w trzymanie się własnych myśli. Chciało mu się wyć, że tamte mają rację. Pragnął wrócić do domu, do Dwu Rzek. Małe szanse, może już nigdy nie wróci. Pragnął być ze swoją żoną, obojętnie gdzie, i żeby wszystko było tak jak dawniej. Szanse na to zdawały się odrobinę większe, a może jeszcze mniejsze. Daleko bardziej niźli tęsknota za domem zżerała go troska o Faile, podobna do fretki usiłującej wykopać sobie jamę w jego brzuchu. Faile sprawiała wrażenie autentycznie zadowolonej, że on wyjeżdża z Cairhien. Co ma z nią zrobić? Żadnymi słowami nie potrafiłby opisać, jak bardzo kocha swoją żonę i jak bardzo jej potrzebuje, ale ona była zazdrosna bez powodu, urażona z powodu czegoś, czego nie zrobił, zła, kiedy nie rozumiał dlaczego. Musiał coś uczynić, ale co? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Jedyne, co mógł, to dobrze wszystko przemyśleć, ale Faile błyskała w jego myślach niczym żywe srebro.
— Ci Aielowie powinni się w coś przyodziać — mruknął wyniośle Aram, wpatrzony ponuro w ziemię. Przykucnął nieopodal, cierpliwie trzymając wodze długonogiego, szarego wałacha; rzadko kiedy oddalał się od Perrina. Miecz, który miał przypasany do pleców, kontrastował z kaftanem Druciarza w zielone paski, rozpiętym z powodu gorąca. Skręcona chustka zawiązana wokół czoła chroniła oczy przed strugami potu. Kiedyś Perrin uważał, że tamten jest zbyt przystojny jak na mężczyznę. Ostatnimi czasy Aram stał się posępny i apatyczny, a na jego twarzy najczęściej malował się pogardliwy grymas. — To nie uchodzi, lordzie Perrinie.
Perrin z niechęcią oderwał się od myśli o Faile. Z czasem jakoś to rozpracuje. Musiał. Jakoś.
— To ich obyczaj, Aram.
Aram zrobił taką minę, jakby chciał splunąć.
— W takim razie to nie jest przyzwoity obyczaj. Podejrzewam, że dzięki temu właśnie można ich upilnować, bo przecież nikt w takim stanie nie uciekłby daleko ani też nie stwarzałby kłopotów, ale to naprawdę nie uchodzi.
Rzecz jasna, otaczało ich bardzo wielu Aielów. Wysocy, dumni mężczyźni w odzieniu utrzymanym w barwach szarości, brązów i zieleni urozmaiconym jedynie szkarłatną opaską, którą obwiązywali skronie, z czarno-białym dyskiem na czole. Siswai’aman, tak siebie nazywali. Czasami to słowo łaskotało skraj jego pamięci, jakby z jakiegoś powodu powinien był je znać. Gdy jednak pytał o nie Aielów, ci robili taką minę, jakby paplał jakieś bzdury, opaski zaś całkiem ignorowali. Panny Włóczni nie nosiły ich wcale. Czy to siwowłosa, czy wyglądająca na tak młodą, jakby dopiero co opuściła matkę, wszystkie Far Dareis Mai paradowały po obozowisku, obrzucając siswai’aman wyzywającymi spojrzeniami, jakby pełnymi satysfakcji. Mężczyźni patrzyli na nie obojętnym wzrokiem, ale niemalże pachnieli głodem, świadczącym o tym, że czegoś tamtym zazdroszczą, a Perrin nawet nie umiał sobie wyobrazić, co by to mogło być. W tym akurat nie było jednak niczego nowego i raczej się nie spodziewał, że mogłoby między nimi dojść do wymiany ciosów. We wnętrzu kręgu utworzonego przez wozy przebywało też kilka Mądrych, w baniastych spódnicach i białych bluzkach, które mimo upału otulały się w ciemne szale i nakładały połyskliwe bransolety i naszyjniki ze złota i kości słoniowej, kompensujące prostotę odzienia. Jedne były rozbawione zachowaniem Panien i siswai’aman, a inne rozdrażnione. Wszyscy zaś — Mądre, Panny i siswai’aman — traktowali Shaido w taki sam sposób, w jaki Perrin traktowałby stołek albo dywanik.
Poprzedniego dnia Aielowie pojmali do niewoli około dwustu Shaido, i mężczyzn, i Panny — niewielu, zważywszy na to, ilu ich wzięło udział w bitwie — i jeńcy poruszali się samopas po obozowisku. Do pewnego stopnia. Perrin czułby się znacznie swobodniej, gdyby ich strzeżono. Albo gdyby przynajmniej byli ubrani. A tymczasem oni przynosili wodę i biegali nadzy jak w dniu narodzin. W stosunku do innych Aielów zachowywali się potulnie jak myszy. Pozostałych zaś, tych, którym wpadli w oko, traktowali butnie i wyniośle. Perrin nie był jedynym, który starał się ich nie zauważać, a Aram nie był jedynym, który mruczał coś do siebie. Zresztą wielu mężczyzn z Dwu Rzek w obozie robiło albo jedno, albo drugie. Niejeden Cairhienianin omal nie dostawał apopleksji za każdym razem, gdy widział któregoś Shaido. Mayenianie tylko kręcili głowami, jakby to wszystko było jakimś dowcipem. I wybałuszali oczy na widok kobiet. Ci Mayenianie mieli równie mało wstydu jak Aielowie.
— Gaul mi to wyjaśnił, Aram. Wiesz, kim są gai’shain, prawda? Wiesz o ji’e’toh, o odsługiwaniu jednego roku i jednego dnia i tak dalej? — Drugi mężczyzna przytaknął, co stanowiło dobry znak. Perrin sam niewiele wiedział. Wyjaśnienia Gaula dotyczące obyczajów Aielów często powodowały jeszcze większy zamęt w jego głowie. Gaul zawsze uważał, że to się rozumie samo przez się. — No cóż, gai’shain nie wolno nosić niczego, co mogą nosić algai’d’siswai, czyli “walczący na włócznie” — dodał, widząc pytający grymas na twarzy Arama. Nagle do niego dotarło, że patrzy wprost na jedną z Shaido, która biegła v jego kierunku, wysoką, młodą kobietę, która byłaby piękna, gdyby nie długa, cienka blizna biegnąca przez policzek i parę innych na całym ciele. Bardzo piękną i zupełnie nagą. Chrząknął głośno i oderwał wzrok. Czuł, jak pała mu twarz. — W każdym razie, dlatego właśnie... są tacy. Gai’shain noszą białe szaty, a tutaj nie mają żadnych. To ich obyczaj.
“Ażeby ten Gaul sczezł i razem z nim te jego wyjaśnienia — pomyślał. — Przecież mogliby ich okryć byle czym!”
— Perrinie Złotooki — usłyszał kobiecy głos. — Przysyła mnie Carahuin z pytaniem, czy nie życzysz sobie wody. — Twarz Arama spurpurowiała, odwrócił się gwałtownie, pokazując jej plecy.
— Nie, dziękuję. — Perrin nie musiał zadzierać głowy, by wiedzieć, że to ta złotowłosa Shaido. Nadal jednak patrzył w innym kierunku, w jakiś nie istniejący punkt. Aielowie mieli osobliwe poczucie humoru, a Panny Włóczni — Carahuin była Panną — najbardziej osobliwe. Szybko zauważyły, w jaki sposób mieszkańcy mokradeł reagują na Shaido, musiałyby być ślepe, żeby tego nie zauważyć, i od tego momentu zaczęły przysyłać gai’shain do mieszkańców mokradeł, do wszystkich po kolei. Aielowie tarzali się ze śmiechu na widok tych rumieńców, jąkania, a nawet okrzyków. Nie miał wątpliwości, że Carahuin i jej przyjaciółki patrzą teraz na nich. Był to co najmniej dziesiąty raz, kiedy przysłano do niego jedną z kobiet gai’shain z pytaniem, czy chce wody, zapasowej osełki albo innej tego typu idiotycznej rzeczy.
Nagle uderzyła go pewna myśl. Mayenian rzadko nękano w ten sposób. Garstka Cairhienian najwyraźniej uwielbiała patrzeć, może nie tak otwarcie jak Mayenianie, a oprócz nich niektórzy spośród starszych mężczyzn z Dwu Rzek, którzy powinni mieć więcej oleju w głowach. A jednak do nich się nie zwracano z takimi podstępnymi przesłaniami, na ile się orientował. Ci natomiast, którzy reagowali najgwałtowniej... Ci Cairhienianie, którzy krzyczeli najgłośniej na temat braku przyzwoitości, oraz dwóch albo trzech spośród mężczyzn z Dwu Rzek, którzy jąkali się i czerwienili tak mocno, że wyglądali na gotowych się roztopić, byli tak molestowani, że w końcu schronili się w wozach...