Выбрать главу

Perrin zmusił się, by spojrzeć na twarz gai’shain. By spojrzeć jej w oczy.

“Skup się na oczach” — powtarzał sobie nerwowo.

Były zielone, ogromne i bynajmniej nie potulne. Pachniała najczystszą furią.

— Podziękuj Carahuin w moim imieniu i przekaż jej, że będzie ci wolno naoliwić moje zapasowe siodło, jeżeli ona nie ma nic przeciwko temu. I brak mi też czystej koszuli. Czy nie miałaby nic przeciwko temu, gdybyś zrobiła mi pranie?

— Nie będzie miała — odparła kobieta zduszonym głosem, po czym odwróciła się i pobiegła przed siebie.

Perrin gwałtownie oderwał oczy, aczkolwiek ten obraz pozostał mu w głowie. Światłości, Aram miał rację! Ale jeśli mu szczęście dopisze, być może będzie to kres dalszych tego typu wizyt. Musi podpowiedzieć to Aramowi i ludziom z Dwu Rzek. Może Cairhienianie też posłuchają.

— Co my z nimi zrobimy, lordzie Perrinie? — Aram nadal odwracał wzrok, ale tym razem nie mówił o gai’shain.

— Decyzja należy do Randa — powiedział powoli Perrin, czując jak jego zadowolenie słabnie. Może to dziwne uważać ludzi spacerujących nago za drobny problem, jednak ten był z pewnością większy. I to taki, którego unikał równie usilnie jak tego, co znajdowało się na północy.

Po przeciwległej stronie kręgu wozów, na ziemi, siedziała grupa kobiet, blisko dwa tuziny. Wszystkie ubrane stosownie do podróży, wiele miało na sobie jedwabie, większość lekkie, lniane płaszcze chroniące przed kurzem, ale na żadnej z tych twarzy nie widziało się ani kropelki potu. Trzy wyglądały na bardzo młode, z pewnością zaprosiłby je do tańca w czasach, gdy jeszcze nie znał Faile.

“A w każdym razie, gdyby to nie były Aes Sedai” — pomyślał kwaśno. Kiedyś zatańczył z Aes Sedai i omal nie połknął własnego języka, kiedy do niego dotarło, z kim tak pląsa. I tamta była przyjaciółką, jeśli takie określenie w ogóle stosowało się do Aes Sedai. — “Jak krótko taka musi być Aes Sedai, bym mógł jej jeszcze przypisać określony wiek?” Te tutaj, rzecz jasna, miały twarze pozbawione piętna upływu lat. Wyglądały na dwudziestoletnie, może na czterdziestoletnie; to się zmieniało między jednym a drugim spojrzeniem i nigdy nie zyskiwało się pewności. I tyle tylko dawało się wywnioskować z ich twarzy, aczkolwiek kilka miało odrobinę siwizny we włosach. Po prostu w przypadku Aes Sedai nigdy nic nie wiadomo. Niezależnie o co chodziło.

— Przynajmniej te nie są już groźne — stwierdził Aram, gwałtownie odwracając głowę w stronę trzech sióstr siedzących w pewnym oddaleniu od pozostałych.

Jedna płakała z twarzą ukrytą między kolanami; pozostałe dwie wpatrywały się ponuro w pustkę, przy czym jedna bezmyślnie skubała spódnicę. Od wczoraj znajdowały się w takim stanie, ale przynajmniej żadna już nie krzyczała wniebogłosy. Na ile Perrin zdołał wywnioskować, bynajmniej nie do końca przekonany, czy poprawnie, te trzy zostały ujarzmione w jakiś sposób, po tym jak Rand się wyswobodził. Już nigdy nie będą przenosiły Jedynej Mocy. Dla Aes Sedai prawdopodobnie lepsza byłaby śmierć.

Spodziewał się, że pozostałe Aes Sedai będą je pocieszać, że zaopiekują się nimi w jakiś sposób, a tymczasem większość ignorowała te trzy całkowicie, aczkolwiek odwracały wzrok jakby trochę zbyt ostentacyjnie. I skoro już o tym mowa, ujarzmione Aes Sedai też nie zwracały uwagi na pozostałe. Na samym początku przynajmniej kilka tamtych sióstr podeszło bliżej, każda z osobna, niby ze spokojem w oku, ale jednocześnie wydzielając woń wstrętu i niechęci, niemniej jednak ujarzmione nie doczekały się lekarstwa na swój ból, ani słowa czy spojrzenia. Tego ranka żadna nie podeszła bliżej.

Perrin pokręcił głową. Aes Sedai musiały wkładać mnóstwo wysiłku w ignorowanie tego, z czym nie chciały się pogodzić. Na przykład w ignorowanie mężczyzn w czarnych kaftanach, którzy stali nad nimi. Obok każdej Aes Sedai stał jeden Asha’man, nawet przy tych trzech, które zostały ujarzmione; zdawali się w ogóle nie mrugać. Aes Sedai traktowały ich jak powietrze; dla nich równie dobrze mogli nie istnieć.

A była to sztuka nie lada. On sam nie potrafił nie zwracać uwagi na Asha’manów, a przecież nie znajdował się pod ich strażą. Byli wśród nich i chłopcy z meszkiem na policzkach, i siwowłosi, łysiejący starcy, ale to nie te ich posępne kaftany z wysokimi kołnierzami czy miecze, które każdy nosił u bioder, sprawiały, że wyglądali tak groźnie. Każdy Asha’man potrafił przenosić, a poza tym znali jakiś sposób na to, by udaremnić przenoszenie Aes Sedai. Mężczyźni, którzy władali Jedyną Mocą, pomysł rodem z koszmarów nocnych. Rand też oczywiście władał Mocą, ale on był Randem i oprócz tego Smokiem Odrodzonym. Na widok tych mężczyzn Perrinowi jeżyły się włosy na głowie.

Strażnicy pojmanych Aes Sedai, ci, którzy się ostali z życiem, siedzieli w pewnej odległości, pod własną strażą. Strzegło ich około trzydziestu zbrojnych lorda Dobraine w cairhieniańskich hełmach w kształcie dzwonu i tyle samo członków mayeniańskiej Skrzydlatej Gwardii w czerwonych napierśnikach, każdy o tak ostrym spojrzeniu, jakby pilnowali lampartów. Właściwa postawa, zważywszy na okoliczności. Strażników było więcej niż Aes Sedai; wiele z pojmanych ewidentnie należało do Zielonych Ajah. A pilnujących było więcej niż Strażników, o wiele więcej, choć być może i tak za mało.

— Niech Światłość sprawi, abyśmy więcej nie doświadczali smutku z powodu tego towarzystwa — mruknął Perrin. Tej nocy Strażnicy dwukrotnie usiłowali się wyswobodzić. Prawdę powiedziawszy, w udaremnieniu tych eskapad mieli większy udział Asha’mani niż Cairhienianie czy Mayenianie, a nie byli oni łagodni. Żaden ze Strażników nie został zabity, ale co najmniej tuzin opatrywało teraz rany, ponieważ siostrom nie pozwolono ich Uzdrowić.

— Jeżeli Lord Smok nie potrafi podjąć decyzji — powiedział cicho Aram — to może powinien to zrobić ktoś inny. Żeby go ochronić.

Perrin spojrzał na niego z ukosa.

— Jaką decyzję? Siostry zakazały im podejmować dalszych prób, a oni posłuchają Aes Sedai. — A jednak Strażnicy, mimo połamanych kości, bezbronni, z rękoma związanymi na plecach, nadal przypominali stado wilków oczekujących na rozkaz ataku od swego przywódcy. Żaden nie odetchnie swobodnie, dopóki ich Aes Sedai nie odzyskają wolności, być może dopóki wszystkie siostry nie będą wolne. Aes Sedai i Strażnicy; sterta mocno postarzałego drewna, gotowego buchnąć płomieniem. A jednak nie okazali się równymi przeciwnikami dla Asha’manów.

— Nie mówiłem o Strażnikach. — Aram zawahał się, po czym przysunął bliżej do Perrina i jeszcze bardziej zniżył głos, do chrapliwego szeptu. — Te Aes Sedai porwały Lorda Smoka. On już nie może im zaufać, już nigdy, ale również nie zrobi tego, co musi zrobić. Gdyby one umarły, zanim on się o tym dowie...

— Co ty wygadujesz? — Perrin gwałtownie się wyprostował, omal się przy tym nie dławiąc. Nie po raz pierwszy zastanowił się, czy w tym człowieku zostało jeszcze cośkolwiek z Druciarza. — One są bezbronne, Aram! To bezbronne kobiety!

— To są Aes Sedai. — Ciemne oczy z całkowitą obojętnością wytrzymały spojrzenie złotych oczu Perrina. — Nie należy im ufać i nie wolno ich puścić wolno. Jak długo można więzić Aes Sedai wbrew ich woli? Robiły to, co robią, o wiele dłużej niż Asha’mani. Na pewno posiadają więcej wiedzy. One zagrażają Lordowi Smokowi, a także tobie, lordzie Perrinie. Widziałem, jak na ciebie patrzą.