Выбрать главу

Obowiązkiem Perrina było znajdować się tam w dole, razem z ludźmi z Dwu Rzek. Rand wypytał go o nich, mówił o zaufaniu do ziomków, ale Perrin niczego mu nie obiecał.

“Będzie musiał poprzestać na mnie i na poległych” — pomyślał. Po jakimś czasie, kiedy już dostatecznie się uzbroi do oglądania tego dziedzińca rzeźnika, tam w dole. Tyle że noże rzeźnika nie kosiły ludzi i były czystsze od toporów, czystsze od sępów.

Odziani w czarne kaftany Asha’mani stapiali się z morzem ptaków — śmierć wchłaniała śmierć — a kruki i wrony wzbijające się do lotu zasłaniały pozostałe, ale Rand i tak się wyróżniał w podartej, białej koszuli, którą nosił już wtedy, kiedy przyszli mu z odsieczą. A może wówczas wcale już nie potrzebował pomocy. Perrin skrzywił się na widok Min stojącej tuż obok Randa w jasnoczerwonym kaftaniku i obcisłych spodniach. To nie było miejsce dla niej, zresztą dla nikogo, ale od momentu oswobodzenia Randa trzymała się go jeszcze bliżej niż Taim. Randowi w jakiś sposób udało się uwolnić i siebie, i ją, jeszcze zanim przebił się do nich Perrin i Asha’mani. Dlatego zapewne uważała, podejrzewał Perrin, że tylko w obecności Randa jest naprawdę bezpieczna.

Rand chodził długimi krokami po tej kostnicy i czasem klepał Min po ramieniu albo przekrzywiał głowę, jakby coś do niej mówił, ale widać było, że myślami krąży gdzie indziej. Wokół nich wirowały ciemne chmary ptactwa; te mniejsze umykały pożywiać się gdzieś indziej, sępy z niechęcią usuwały się z drogi, przy czym niektórym nie chciało się nawet rozwijać skrzydeł; cofały się niezdarnie, wyprężając nieopierzone szyje i skrzecząc butnie. Rand przystawał co jakiś czas, pochylając się nad czyimś ciałem. Niekiedy z jego dłoni wytryskiwał strumień ognia i uderzał w te sępy, które nie chciały zejść z drogi. Za każdym razem Nandera, która prowadziła Panny, albo Sulin, druga po niej, spierały się z nim o coś. Mądre też to chyba czasami robiły, bo szarpały kaftany trupów w taki sposób, jakby coś demonstrowały. A Rand tylko kiwał głową i szedł dalej. Niemniej jednak oglądał się za siebie. Ale tylko do momentu, w którym jego uwagę przyciągnęło jakieś inne ciało.

— Co on wyprawia? — spytał czyjś zły głos przy kolanie Perrina. Rozpoznał ją po zapachu, zanim spojrzał w dół. Kiruna Nachiman, posągowa i elegancka w sukni do konnej jazdy z zielonego jedwabiu i w cienkim lnianym płaszczu chroniącym od kurzu, była siostrą króla Arafel Paitara i możną arystokratką, toteż fakt, że została Aes Sedai, bynajmniej nie przyczynił się do złagodzenia jej sposobu bycia. Nie usłyszał, że podchodzi, tak był pochłonięty smutnymi obserwacjami. — Dlaczego on bierze w tym udział? Nie powinien.

Nie wszystkie Aes Sedai w obozie zostały wzięte do niewoli, aczkolwiek te drugie od wczoraj trzymały się z dala od pozostałych, rozmawiały tylko ze sobą, starając się, jak Perrin podejrzewał, wykoncypować, co się stało na samym końcu. A może próbowały znaleźć sposób na wydostanie się z tego wszystkiego. Nie one teraz były górą. Bera Harkin, jeszcze jedna Zielona, stała przy ramieniu Kiruny, podobna z wyglądu do żony farmera mimo tej twarzy pozbawionej piętna upływu lat i sukni z cienkiej wełny, ale w każdym calu równie dumna jak Kiruna, tyle że na swój własny sposób. Taka żona farmera jak ona kazałaby królowi wytrzeć buty, zanim wejdzie do jej domu, i byłaby przy tym bardzo surowa. To właśnie ona i Kiruna dowodziły wspólnie tymi siostrami, które poprzedniego dnia przybyły do Studni Dumai razem z Perrinem, a może na zmianę przekazywały sobie dowodzenie. Nie było to do końca jasne, ale w przypadku Aes Sedai specjalnie nie dziwiło.

Pozostałe siedem stało nieopodal niczym stadko kuropatw. A może jak stado dumnych lwic, bynajmniej nie zalęknione, gdy odebrano im dowodzenie. Ich Strażnicy stali w szeregu tuż za nimi i o ile siostry z pozoru wyglądały na całkiem spokojne, to Strażnicy nie trudzili się maskowaniem swoich uczuć. Ci mężczyźni, niektórzy odziani w charakterystycznie mieniące się płaszcze, dzięki którym zdawali się częściowo znikać, różnili się mocno między sobą, ale czy to niscy, czy wysocy, czy grubi, czy chudzi, nawet stojąc tak spokojnie, wyglądali jak wcielenie przemocy trzymanej na postrzępionej smyczy.

Perrin znał bardzo dobrze dwie spośród tych kobiet, Verin Mathwin i Alannę Mosvani. Verin, niska, krępa, niekiedy niemalże macierzyńska i roztargniona, kiedy nie wpatrywała się w człowieka badawczo niczym ptak w robaka, należała do Brązowych Ajah. Alanna, szczupła i mrocznie piękna, aczkolwiek ostatnimi czasy z jakiegoś powodu wynędzniała na twarzy, należała do Zielonych. W sumie pięć spośród dziewięciu należało do Zielonych. Kiedyś, jakiś czas temu, Verin powiedziała mu, że nie powinien zbytnio ufać Alannie, i on uwierzył jej bardziej niż tylko na słowo. Nie ufał zresztą żadnej z pozostałych, wliczając w to samą Verin. Rand też im nie ufał, mimo iż walczyły poprzedniego dnia u jego boku i wbrew temu, co stało się na samym końcu. W co zresztą Perrin nie do końca wierzył, choć widział wszystko na własne oczy.

Obok jednego z wozów, w odległości około dwudziestu kroków od sióstr, stało w nonszalanckich pozach co najmniej tuzin Asha’manów. Tego ranka dowodził nimi obdarzony twardą twarzą pyszałkowaty mężczyzna o nazwisku Charl Gedwyn. Wszyscy nosili szpilki w kształcie srebrnego miecza przymocowane do wysokich kołnierzy kaftanów, a czterech albo pięciu, oprócz Gedwyna, miało dodatkowo Smoka ze złotej i czerwonej emalii przypiętego z drugiej strony. Perrin podejrzewał, że te odznaki mają coś wspólnego z rangą. Widział je u kilku pozostałych Asha’manów. Ci tutaj niby nie stali na straży, a jednak jakimś sposobem zawsze pojawiali się tam, gdzie była Kiruna i jej towarzyszki. Demonstrując przy tym całkowity brak skrępowania. I stale wodząc bystrym wzrokiem. Co wcale nie znaczyło, by Aes Sedai zwracały na to uwagę, w każdym razie nie było to widoczne. A jednak siostry pachniały czujnością, zakłopotaniem i wściekłością. Na pewno częściowo z powodu Asha’manów.

— I co? — Ciemne oczy Kiruny błyskały zniecierpliwieniem. Wątpił, by znalazło się wielu takich, którzy kazaliby jej czekać.

— Nie wiem — skłamał, znowu klepiąc Steppera po karku. — Rand nie mówi mi wszystkiego.

Trochę rozumiał — albo tak mu się wydawało — ale nie miał zamiaru dzielić się tym z kimkolwiek. To ujawni Rand, o ile zechce. Wszystkie ciała, które oglądał Rand, należały do Panien; Perrin był o tym przekonany. Panien Shaido, bez wątpienia, ale z kolei nie miał pewności, czy Rand widzi tu jakąś różnicę. Ubiegłej nocy odszedł na pewną odległość od wozów w poszukiwaniu samotności i kiedy głosy mężczyzn zaśmiewających się z radości, że żyją, ucichły, napotkał Randa. Smok Odrodzony, który sprawiał, że cały świat trząsł się w posadach, siedział samotnie na ziemi, w ciemnościach, obejmując się ramionami i kołysząc.

Dla Perrina światło księżyca było niemal równie przydatne jak słoneczne, ale w tamtej chwili pożałował, iż nie jest tak ciemno, że oko wykol. Rand miał ściągniętą i wykrzywioną twarz, twarz człowieka, który ma ochotę krzyczeć, a może jedynie płakać i walczy z tym pragnieniem każdą cząstką swojego jestestwa. Rand i Asha’mani znali sztuczkę Aes Sedai, dzięki której upał na nich nie działał, ale w tym momencie jej nie stosował. Mimo nocnej pory panował skwar większy niż podczas letniego dnia i Rand zalewał się potem tak samo jak Perrin.