— Lordzie Smoku!
Rand objął Źródło i zrobił między palikami bramę o rozmiarach cztery kroki na cztery, natychmiast podwiązał splot i wypełniony saidinem przebiegł, razem z Asha’manami, na wielki otwarty plac otoczony rzędami wielkich białych kolumn zakończonych marmurowymi wieńcami oliwnych gałązek. Na obu krańcach placu stały dwa niemalże identyczne pałace z czerwonymi dachami, krużgankami, wysokimi balkonami i smukłymi iglicami: Pałac Króla oraz nieco mniejszy Wielki Dwór Rady. A ten plac to był plac Tammuz, samo serce Illian.
Jakiś chudy mężczyzna, z brodą i wygolonym wąsem, wlepił osłupiały wzrok w Randa oraz odzianych w czarne kaftany Asha’manów wyskakujących z otworu w powietrzu, a krępa kobieta w zielonej sukni, tak krótkiej, że wyzierały spod niej zielone trzewiki i łydki w zielonych pończochach, przycisnęła dłonie do twarzy i z wytrzeszczonymi oczyma znieruchomiała w miejscu, jakby wrosła w bruk. Wszyscy zresztą ludzie przystawali, żeby się na nich gapić, uliczni sprzedawcy z ich tacami, furmani zatrzymujący woły, mężczyźni, kobiety i dzieci z otwartymi szeroko ustami.
Rand wyrzucił ręce w górę i przeniósł.
— Jestem Smokiem Odrodzonym! — Jego słowa zadudniły nad placem, spotęgowane Powietrzem i Ogniem, a z dłoni wyskoczyły płomienie sto stóp wysokie. Stojący za jego plecami Asha’mani wypełnili całe niebo ognistymi kulami rozpryskującymi się na wszystkie strony. Wszyscy oprócz Dashivy, który utworzył nad placem poszarpaną sieć głośno trzaskających niebieskich błyskawic.
Nic więcej nie było trzeba. Rozwrzeszczany ludzki potok rozlał się we wszystkich kierunkach, umykając jak najdalej od placu Tammuz. Uciekli w samą porę. Rand i Asha’mani odskoczyli od bramy i Davram Bashere wpuścił do Illian swych rozwrzeszczanych dziko Saldaean, stado wymachujących mieczami jeźdźców. Bashere prowadził środkowy rząd kolumny, tak jak zaplanowali — wydawać by się mogło, że działo się to w zamierzchłej przeszłości — a tymczasem pozostałe dwa szeregi rozjeżdżały się na boki. Wysypywali się z bramy, dzieląc zaraz na mniejsze grupy, które wpadały galopem na ulice odchodzące od placu.
Rand nie czekał na ostatniego jeźdźca. W chwili gdy dopiero trzeci z kolei opuszczał bramę, natychmiast utkał następną, mniejszą. Nie musiał znać miejsca, do którego teraz Podróżował, bo zamierzał pokonać niewielką odległość. Czując, że Dashiva i inni zabrali się za tkanie własnych bram, przeszedł przez swoją, pozwalając, by zamknęła się za nim na szczycie jednej ze smukłych wież Pałacu Króla. Przelotnie zastanowił się, czy Mattin Stepaneos den Balgar, Król Illian, jest gdzieś pod nim w tym momencie, ale nie poświęcił tej myśli większej uwagi.
Szczyt wieży miał w przekroju nie więcej jak pięć kroków, otaczały go sięgające ledwie do piersi blanki z czerwonego kamienia. Wieża, wznosząca się na pięćdziesiąt kroków w niebo, była najwyższym punktem w całym mieście. Stąd widział dachy domów połyskujące w popołudniowym słońcu, czerwone, zielone i we wszelkich innych kolorach, a w dali długie, usypane z ziemi groble, które przecinały bezkresne bagna otaczające zewsząd miasto i port. W powietrzu unosiła się ostra woń soli. Dzięki tym bagnom Illianie nie potrzebowali murów, mogły one bowiem zatrzymać każdy atak. I każdego najeźdźcę, który nie potrafił robić dziur w powietrzu. Ale takiemu z kolei mury też by się nie oparły.
Było to piękne miasto, zbudowane przeważnie z jasnego ciosanego kamienia i podzielone kanałami, które dorównywały swą liczbą liczbie ulic. Z tej wysokości kanały wyglądały jak jakieś niebiesko-zielone maswerki, ale nie zatrzymał się, by je podziwiać. Obracając się dookoła, kierował strumienie Powietrza, Wody, Ognia, Ziemi i Ducha w stronę dachów tawern i sklepów. Nie starał się tkać splotów, po prostu kreślił strumieniami szerokie łuki nad miastem, sięgając jeszcze dalej, na odległość dobrej mili ponad bagna. Z pięciu innych wież też wylewały się półkoliście strumienie Mocy, a w miejscach, gdzie przypadkiem zetknęły się ze sobą, błyskało światło, wytryskiwały iskry i wybuchały chmury kolorowej pary — pokaz, jakiego mógłby pozazdrościć każdy Iluminator. Lepszego sposobu na przestraszenie ludzi, tak by pochowali się pod łóżka i zeszli z drogi żołnierzom Bashere, nie umiał sobie wyobrazić — niemniej zasadniczy cel tych wszystkich zabiegów był zupełnie inny.
Już dawno temu przyjął, że Sammael z pewnością utkał nad całym miastem zabezpieczenia, które miały go zaalarmować, gdyby ktoś na jego terenie przeniósł saidina. Były to zabezpieczenia przenicowane, więc nikt oprócz samego Sammaela nie mógł ich znaleźć, zabezpieczenia, które dokładnie powiedzą Przeklętemu, w którym punkcie miasta mężczyzna przenosi, dzięki czemu będzie można go w mgnieniu oka unicestwić. Jeżeli szczęście i tym razem dopisało Randowi, to wszystkie te zabezpieczenia właśnie się uruchomiły. Lews Therin był przekonany, że Sammael wyczuje alarm, gdziekolwiek by się znajdował, nawet jeśli odległość będzie znaczna. Zabezpieczenia stracą użyteczność, wymagały bowiem odnowienia. Sammael pojawi się w Illian. Nigdy w życiu nie wyrzekł się bez walki czegokolwiek, co uważał za swoją własność, choćby nie wiadomo jak chwiejne były podstawy owych roszczeń. Tego wszystkiego Rand dowiedział się od Lewsa Therina. O ile ów istniał naprawdę. Musiał istnieć. W tych wspomnieniach kryło się zbyt wiele szczegółów. Ale czyż szaleniec nie mógł śnić swych fantazji w najdrobniejszych detalach?
“Lewsie Therinie!”, zawołał w duchu. Odpowiedział mu wiatr wiejący ponad Illian.
Plac Tammuz opustoszał i ucichł, nie zostało na nim nic, z wyjątkiem kilku porzuconych fur. Ze swego miejsca nie widział bramy, tylko wykorzystane do jej stworzenia sploty.
Sięgnąwszy je, Rand rozplątał mocujący węzeł, a kiedy brama, kilka razy mrugnąwszy, przestała istnieć, niechętnie wypuścił saidina. Wszystkie strumienie Mocy zniknęły z nieba. Może niektórzy Asha’mani jeszcze obejmowali Źródło, ale kazał im przerwać. Uprzedził, że gdy tylko sam przestanie przenosić, bez ostrzeżenia zabije każdego przenoszącego mężczyznę. A nie chciał później dowiedzieć się, że zabił swojego człowieka. Oparł się o blanki i czekał, żałując, że nie może choćby na chwilę usiąść. Bolały go nogi, bok palił, w jakiejkolwiek pozycji by stanął, ale musiał nie tylko czuć cudze sploty, lecz również je widzieć.
Miasto nie uspokoiło się do końca. Z kilku stron dobiegały go dalekie krzyki, słabe poszczękiwanie metalu o metal. Sammael nie zostawił Illian bez obrony, mimo że przerzucił tylu ludzi do granicy. Rand obracał się, starając obserwować wszystkie dzielnice miasta równocześnie. Spodziewał się, że Sammael przyjdzie do Pałacu Króla bądź do tego przeciwległego, jednak nie mógł być pewien. Na jednej z ulic dostrzegł Saldaean walczących z nieustępującymi im siłą jeźdźcami w błyszczących napierśnikach, kolejni ludzie Bashere wygalopowali nagle z boku i walczący zniknęli mu z oczu za budynkami. W innej części miasta wypatrzył oddział Legionu Smoka, maszerujący przez niski mostek na jednym z kanałów. Oficer z wysokim czerwonym pióropuszem na hełmie szedł na czele dwudziestu mężczyzn niosących szerokie tarcze, sięgające im aż do ramion, za nimi z kolei podążało z dwustu żołnierzy uzbrojonych w ciężkie kusze. Jacy okażą się w walce? Okrzyki i dźwięczenie stali gdzieś mieszało się ze słabymi okrzykami umierających ludzi.
Słońce skłaniało się ku zachodowi, cienie nad miastem wydłużały. Zmierzch nadchodził pod czerwoną kopułą słońca. Rozbłysły pierwsze gwiazdy. Czyżby się pomylił? Czyżby Sammael zwyczajnie wyniósł się w nieznane, w poszukiwaniu innego kraju, którym mógłby zawładnąć? Czyżby to, co usłyszał, było tylko jego własnym szaleńczym bredzeniem?