Jakiś mężczyzna przeniósł. Rand zamarł na chwilę, wpatrzony w Wielki Dwór Rady. Takiej ilości saidina wystarczyłoby do utworzenia bramy; oddalony o całą długość placu nie wyczułby słabszego strumienia. To musiał być Sammael.
W mgnieniu oka objął Źródło, utkał bramę i przeskoczył przez nią z błyskawicą gotową wystrzelić z rąk. Znalazł się w przestronnej komnacie, rozświetlonej ogromnymi stojącymi lampami wyposażonymi w odblaśnice i innymi, które wisiały na łańcuchach, ściany ze śnieżnobiałego marmuru zdobiły fryzy obrazujące bitwy i statki tłoczące się przy bagnistych brzegach Illian. Pod przeciwległą ścianą, na wysokim białym podium z prowadzącymi doń stopniami stało dziewięć bogato rzeźbionych i pozłacanych krzeseł podobnych tronom, przy czym środkowe miało wyższe oparcie niż pozostałe. Zanim zdążył uwolnić bramę, szczyt wieży, na której wcześniej się czaił, rozsadził wybuch. Poczuł zalew Ognia i Ziemi w tym samym momencie, w którym przez bramę buchnęła mu w twarz nawałnica kamiennych odłamków i pyłu. Upadł, czując kłujący ból w boku, ostrą czerwoną lancę, która wraziła się w Pustkę, sprawiając, że wypuścił sploty bramy. Cudzy ból, cudza słabość. W Pustce potrafił je ignorować.
Poruszył się, przymuszając mięśnie tego drugiego człowieka do pracy, podźwignął się i poderwał do chwiejnego biegu w stronę podium. Właśnie setki czerwonych włókien przepaliło na wskroś strop i posadzkę z marmuru morskiej barwy, tworząc szeroki krąg dookoła miejsca, gdzie jeszcze blakły pozostałości po bramie. Jedno z tych włókien przebiło mu podeszwę buta, a potem piętę, i padając na posadzkę, usłyszał własny krzyk. Ale ból nie był jego, ani ten w boku, ani ten w stopie. Nie jego.
Przewróciwszy się na plecy, dostrzegł resztki tych płonących czerwonych pasm, dostatecznie świeżych, by potrafił wyróżnić w nich Ogień i Powietrze splecione w nie znany mu sposób. Wypatrzył też kierunek, z którego pochodziły. Czarne dziury w posadzce i zdobnym białym tynku sufitu syczały i trzeszczały głośno w podmuchach powietrza.
Podniósł ręce i zaczął tkać ogień stosu. Czyjś policzek rozgorzał od zapamiętanego uderzenia, głos Cadsuane zasyczał i zatrzeszczał w jego głowie niczym te dziury wypalone przez czerwone włókna. “Nigdy więcej, chłopcze, nigdy więcej tego nie zrobisz”. Wydało mu się, że słyszy w dalekim skowycie Lewsa Therina, lęk tamtego o to, co zaraz miał utracić, lęk przed tym, co niegdyś omal nie unicestwiło świata. Wszystkie strumienie oprócz Ognia i Powietrza odpadały, tkał, kopiując to, co właśnie zobaczył. Tysiąc cienkich jak włos pasem czerwieni wykwitło między jego dłońmi, rozkładając się niczym wachlarz, gdy wystrzeliwały w górę. Wycięty w suficie krąg o średnicy dwóch kroków runął na posadzkę w postaci gradu kamiennych odłamków i sproszkowanego tynku.
Dopiero wtedy zaczął podejrzewać, że między nim a Sammaelem mógł znaleźć się jakiś człowiek. Zamierzał być dziś świadkiem śmierci Sammaela, jeżeli miał przy tym ginąć ktoś jeszcze... Sploty zniknęły w chwili, gdy po raz kolejny podnosił się ciężko i pospiesznie kuśtykał do wysokich bocznych drzwi z płycinami; w każdej osadzone było po dziewięć złotych pszczół wielkości jego pięści.
Niewielki strumień Powietrza otworzył jedno ze skrzydeł drzwi, nim jeszcze do nich dotarł, strumień zbyt mały, by dało się go wykryć z dowolnej odległości. Utykając, wyszedł na korytarz i tam opadł na jedno kolano. Bok tamtego drugiego człowieka stał w ogniu, piętę katował ból nie do zniesienia. Podniósł swój miecz i wsparł się na nim, czekając. Zza rogu wyjrzał ostrożnie jakiś ogolony mężczyzna z pulchnymi różowymi policzkami, poszarpana liberia zdradzała sługę. W każdym razie z wierzchu zielony, a od spodu żółty kaftan wyglądał jak liberia. Mężczyzna spostrzegł Randa i, noga za nogą, jakby poruszając się odpowiednio wolno, mógł pozostać nie zauważony, zniknął. Prędzej czy później, Sammael będzie musiał...
— Illian należy do mnie! — Głos zadudnił w powietrzu, dobiegając z wszystkich stron jednocześnie, i Rand zaklął. To musiał być splot taki sam jak ten, którego użył na placu albo bardzo podobny: wymagał tak niewielkich ilości Mocy, że nikt nie mógłby wyczuć strumieni, nawet gdyby znalazł się w odległości dziesięciu kroków od przenoszącego mężczyzny. — Illian jest moje! Nie zniszczę tego, co należy do mnie, tylko po to, by cię zabić, i tobie też nie pozwolę tego zniszczyć. Masz czelność atakować mnie właśnie tutaj? Masz odwagę znowu mnie ścigać? — Do grzmiącego głosu wkradła się lekko drwiąca nuta. — Stać cię na to? — Gdzieś w górze otworzyła się i zaraz zamknęła brama, teraz Rand nie miał żadnych wątpliwości.
Odwaga? Czy starczy mu odwagi?
— Jestem Smokiem Odrodzonym — mruknął — i zamierzam cię zabić. — Utkawszy bramę, przeszedł przez nią do jakiegoś miejsca znajdującego się kilka kondygnacji wyżej.
Zobaczył jeszcze jeden korytarz, obwieszony gobelinami z wizerunkami statków na pełnym morzu. Na jego przeciwległym końcu ostatni czerwony skrawek tarczy słońca przeświecał przez krużganki. W powietrzu unosiły się resztki Sammaelowej bramy, rozpraszające się strumienie podobne do duchów otoczonych słabą łuną. Ale nie tak blade, by Rand nie mógł ich dostrzec i zidentyfikować. Zaczął tkać, po czym nagle przestał. Wskoczył tu, nie pomyślawszy o pułapce. Jeżeli skopiuje dokładnie to, co widział, to trafi dokładnie tam, dokąd udał się Sammael, albo tak blisko, że to nie będzie czyniło żadnej różnicy. Wystarczy nieznaczna zmiana; nie istniał sposób, by sprawdzić, czy różnica wyniesie pięćdziesiąt czy pięćset stóp, ale dzięki temu i tak znajdzie się dostatecznie blisko.
Pionowa srebrna kreska zaczęła się obracać, stopniowo ukazując morze ruin skryte w cieniach, ale nie w takiej pomroce, jaka wypełniała wnętrze korytarza. Płat poczerwieniałego słońca widziany przez bramę był tutaj nieco grubszy, częściowo schowany za roztrzaskaną kopułą. Znał to miejsce. Ostatnim razem, kiedy tam się wybrał, musiał dodać kolejne imię Panny do listy w swojej głowie; to tutaj Padan Fain dotarł w pogoni za nim, stając się czymś gorszym od Sprzymierzeńca Ciemności. Pościg za Sammaelem do Shadar Logoth pod wieloma względami oznaczał zatoczenie pełnego koła. Teraz jednak nie można było tracić czasu na zbyteczne rozważania. Zanim brama skończyła się rozszerzać, wbiegł do zniszczonego miasta, które kiedyś nazywało się Aridhol, wbiegł, lekko kulejąc i równocześnie wypuszczając splot. Podeszwy butów głośno szurały na roztrzaskanych płytach chodnika i uschłych pędach chwastów.
Wyjrzał zza pierwszego rogu, do którego dotarł. Ziemia zatrzęsła się pod jego stopami, a z miejsca, skąd przybył, ścigały go ryki, błyskawice, jedna za drugą, jarząc się w pomroce zmierzchu. Czuł obmywające go Ziemię, Ogień i Powietrze. W tle ogłuszających łomotów pobrzmiewały jakieś wrzaski i wycia. Odkuśtykał stamtąd, nie oglądając się za siebie, czując pulsowanie saidina we wnętrzu swego jestestwa. Po chwili zaczął biec. Dzięki przepełniającej go Mocy widział wszystko wyraźnie, nawet w najmroczniejszych cieniach.
Miasto wypełniały ogromne marmurowe pałace, z czterema albo i pięcioma kopułami o fantazyjnych kształtach, malowane purpurą przez zachodzące słońce, spiżowe fontanny i posągi na każdym skrzyżowaniu, wielkie ciągi kolumn biegnące ku wieżom, które szybowały ku słońcu. Niewiele jednak zostało z ich świetności, większość bowiem wieńczyły poszarpane krawędzie. Na każdą kopułę, która stała nietknięta, przypadało dziesięć przypominających popękane skorupy jaj, z odrąbanym wierzchołkiem albo bokiem. Posągi albo leżały w szczątkach na ziemi, albo jeszcze stały, za to bez głów czy rąk. Prędko zapadający mrok pędził po rozległych kopcach gruzu, kilka skarlałych drzew przywarło do ich zboczy niczym połamane palce rozczapierzone na tle nieba.