— Rand, mówią, że są gotowi do wyjazdu, ale ty obiecałeś ze mną pogadać, dopóki sprawa jest świeża. — Nagle uszy mu zadrgały z zażenowania, a dudniący głos nabrał błagalnej barwy. — Przepraszam cię, wiem, że to raczej nie jest zabawne. Ale ja muszę wiedzieć. Dla książki. Dla Wieków.
Rand śmiejąc się, wstał i szarpnął ogira za poły rozpiętego kaftana.
— Dla Wieków? Czy wszyscy pisarze tak mówią? Nie martw się, Loial. Wszystko będzie nadal świeże, kiedy będę ci opowiadał. Nie zapomnę. — Mimo uśmiechu powiało od niego ponurym, kwaśnym zapachem, który natychmiast zanikł. — Ale dopiero po powrocie do Cairhien, kiedy wszyscy weźmiemy kąpiel i prześpimy się w łóżkach. — Rand dał znać Dashivie, że ma podejść bliżej.
Mężczyzna nie zaliczał się do ułomków, a jednak takie sprawiał wrażenie przez sposób, w jaki się poruszał, z wahaniem, z dłońmi założonymi na pasie, jakby się skradał.
— Lordzie Smoku? — powiedział, przekrzywiając głowę.
— Czy potrafisz utworzyć bramę, Dashiva?
— Oczywiście. — Dashiva zatarł ręce, oblizując wargi czubkiem języka, a Perrin zastanowił się, czy ten człowiek jest zawsze taki nerwowy, czy tylko wtedy, gdy rozmawia ze Smokiem Odrodzonym. — No bo M’Hael uczy Podróżowania jak tylko uczeń mu pokaże, że jest dostatecznie silny.
— M’Hael? — spytał Rand i zamrugał.
— To tytuł lorda Mazrima Taima, Lordzie Smoku. Oznacza “przywódcę”. W Dawnej Mowie. — Mężczyzna jakimś sposobem uśmiechał się jednocześnie nerwowo i protekcjonalnie. — Dużo czytam na farmie. Wszystkie książki, które przywożą handlarze.
— M’Hael — mruknął z dezaprobatą Rand. — No cóż, niech i tak będzie. Zrób dla mnie bramę wychodzącą na okolice Cairhien, Dashiva. Czas sprawdzić, czego dokonał świat, kiedy mnie nie było i co teraz muszę z tym zrobić. — Roześmiał się smutno, ale Perrinowi włosy stanęły dęba, kiedy go usłyszał.
3
Wzgórze złotego świtu
Na szerokim szczycie niskiego wzgórza, w odległości kilku mil na północny wschód od Cairhien, z dala od wszelkich dróg i ludzkich osiedli, pojawiła się cienka pionowa kreska z czystego światła, wyższa od człowieka na koniu. Grunt opadał we wszystkich kierunkach, lekko falując; oprócz pojedynczych krzewów nic nie zasłaniało pola widzenia na przestrzeni co najmniej mili, aż do okolicznych lasów. Świetlna kreska wykonała obrót, rozpłaszczając zbrązowiałą trawę i rozszerzając się, dzięki czemu w powietrzu powstało kwadratowe otwarcie. Niejedna wśród martwych łodyg została rozpłatana wzdłuż, równiej niż gdyby przecięła ją brzytwa. Rozpłatana przez otwór w powietrzu.
W tym samym momencie, w którym brama otworzyła się do końca, zaczęły się z niej wysypywać szeregi Aielów z osłoniętymi twarzami, mężczyzn i Panien, którzy natychmiast rozbiegali się we wszystkich kierunkach, żeby otoczyć wzgórze. Czterej Asha’mani o ostrych spojrzeniach, niemal niewidoczni w tym ludzkim potoku, zajęli pozycje wokół samej bramy, bacznie się przyglądając otaczającym ich lasom. Nic się nie poruszało oprócz wiatru, pyłu, wysokiej trawy i gałęzi drzew w oddali, a jednak Asha’mani lustrowali okolicę z zawziętością wygłodniałego jastrzębia, który wypatruje królika. Królik wypatrujący jastrzębia mógł być równie czujny, ale nigdy nie roztaczałby atmosfery takiej groźby.
Ludzki potok ani na moment nie ustał. W jednej chwili z bramy wylewali się Aielowie, w następnej wypadli z niej galopem Cairhienianie na koniach pod purpurowym Sztandarem Smoka. Dobraine, który nawet się nie zatrzymał, poprowadził swych ludzi na bok, po czym zaczął ich ustawiać nieco niżej na zboczu, w równych szeregach, w ich hełmach i rękawicach, z lancami uniesionymi pod jednym kątem. Zaprawieni w bojach byli gotowi natychmiast ruszyć do szarży w dowolnym kierunku, na każdy jego gest.
Perrin, podążający tuż za ostatnim Cairhienianinem, dosiadał Steppera, który jednym krokiem pokonał cały dystans od wzgórza pod Studniami Dumai aż do wzgórza w Cairhien; w trakcie przekraczania bramy mimo woli pochylił głowę. Do jej górnego skraju jego głowie brakowało wprawdzie sporo, ale on widział zniszczenia, jakich potrafiła dokonać brama i nie miał ochoty sprawdzać, czy znieruchomiała jest mniej groźna. Loial i Aram znajdowali się tuż za nim — ogir szedł pieszo ze swym toporem o długim drzewcu wspartym na ramieniu — za nimi zaś podążali ludzie z Dwu Rzek, którzy już w sporej odległości do bramy zaczynali kulić się w siodłach. Rad al’Dai niósł sztandar z Czerwonym Wilczym Łbem, czyli godło Perrina zdaniem wszystkich, a Tell Lewin sztandar z Czerwonym Orłem.
Perrin usiłował nie patrzeć, zwłaszcza na tego Czerwonego Orła. Ludzie z Dwu Rzek chcieli za wielu rzeczy naraz. Był lordem, więc musiał mieć dwa sztandary. Był lordem, ale kiedy im mówił, że mają pochować te przeklęte sztandary, nigdy nie zdarzyło im się zniknąć na długo. Przez ten Czerwony Wilczy Łeb stawał się kimś, kim nie był i nie chciał być, a Czerwony Orzeł... Ponad dwa tysiące lat po tym, jak Manetheren umarło w Wojnach z Trollokami, blisko tysiąc lat po tym, jak Andor wchłonął część terytorium, które kiedyś należało do Manetheren, ten sztandar mógłby nadal znakomicie posłużyć w rebelii przeciwko Andoranom. W umysłach niektórych ludzi nadal roiły się legendy. Rzecz jasna minęło kilka pokoleń, odkąd ludzie z Dwu Rzek zatracili, do pewnego stopnia przynajmniej, poczucie bycia Andoranami, ale Królowe nie zmieniały zdania tak łatwo.
Poznał nową Królową Andoru w Kamieniu Łzy, w zamierzchłej przeszłości, jak mu się teraz zdawało. Wtedy zresztą tytuł królowej jej nie przysługiwał — i nie miał przysługiwać, dopóki nie zostanie koronowana w Caemlyn — niemniej jednak Elayne okazała się miłą, młodą i na dodatek ładną kobietą, aczkolwiek on nie specjalnie gustował w jasnowłosych kobietach. I trochę zanadto zapatrzoną w siebie, co nawet nie dziwiło w przypadku Dziedziczki Tronu. I także zapatrzoną w Randa, o ile migdalenie się po kątach cokolwiek oznaczało. Rand zamierzał dać jej nie tylko Tron Lwa, czyli tron Andoru, ale także Tron Słońca Cairhien. Z pewnością będzie dostatecznie wdzięczna, by się zgodzić na to wymachiwanie sztandarami, skoro one tak naprawdę nic nie znaczyły. Perrin potrząsnął głową, obserwując, jak ludzie z Dwu Rzek rozwijają szereg za Wilczym Łbem i Czerwonym Orłem. To strapienie należało odłożyć na jakiś inny dzień.
Mężczyźni z Dwu Rzek, w większości młodzi chłopcy tacy jak Tod, synowie farmerów i pasterze, nie byli tak precyzyjni jak prawdziwi żołnierze, ale wiedzieli dobrze, co mają robić. Co piąty ujął wodze czterech koni, podczas gdy pozostali jeźdźcy pospiesznie pozsiadali z koni; cięciwy długich łuków już mieli naciągnięte. Ci na ziemi rozstawili się w nierówne szeregi, rozglądając się wokół z zainteresowaniem, ale sprawdzali kołczany doświadczonymi ruchami i obchodzili się wprawnie z łukami, tymi wielkimi łukami z Dwu Rzek, których długość dorównywała ich wzrostowi. Nikt spoza Dwu Rzek nie uwierzyłby, jak daleko potrafili z nich strzelać. Oraz że trafiali w cel, do którego mierzyli.
Perrin miał nadzieję, że tego dnia okażą się niepotrzebne. Czasami marzył o świecie, gdzie łuki nigdy nie są potrzebne. A Rand...
— Sądzicie, że moi wrogowie spali, kiedy ja... kiedy mnie nie było? — spytał ni stąd, ni zowąd Rand, kiedy czekali, aż Dashiva otworzy bramę. Miał na sobie kaftan wyszperany na którymś z wozów — dobrze skrojony, z zielonej wełny, ale raczej nie dostawał do tych, które zwykł nosić ostatnio. Był to jedyny przyodziewek w obozie, który na niego pasował, nie licząc kaftanów na grzbietach Strażników czy cadin’sor Aielów. Po prawdzie to człowiek mógłby pomyśleć, że uparł się na jedwab i misterne hafty, tak kazał przetrząsać wozy, i wczoraj, i tego ranka.