Czarna klacz Faile truchtała tuż za Stepperem; uwiązał jej wodze do swego siodła. Ludzie z Dwu Rzek sprowadzili Jaskółkę z Caemlyn, kiedy przyłączyli się do niego w drodze do Studni Dumai. Za każdym razem, kiedy spojrzał na pląsającą przed nim klacz, przed oczami stawała mu twarz żony, jej wydatny nos i dorodne usta, te lśniące ciemno, skośne oczy nad wystającymi kośćmi policzkowymi. Kochała to zwierzę, może nawet tak mocno jak kochała jego. Kobieta równie dumna jak piękna, równie zapalczywa jak piękna. Córka Davrama Bashere nie będzie się kryła ani choćby trzymała języka za zębami, nie w obecności takich jak Colavaere.
Zatrzymywali się cztery razy, by dać wierzchowcom odpocząć; zgrzytał zębami z powodu tej zwłoki. Należyta dbałość o konie weszła mu w krew, a jednak badał Steppera i poił go wodą nieobecny duchem, mechanicznie. Z Jaskółką obchodził się znacznie ostrożniej. Jeżeli Jaskółka dotrze bezpiecznie do Cairhien... W głowie lęgła mu się uparcie pewna myśl. Faile nic się nie stanie, jeżeli on doprowadzi jej klacz do Cairhien. Były to niedorzeczne, dziecinne wymysły, głupie wymysły małego chłopca, a jednak nie potrafił ich odegnać.
Min starała się go uspokoić podczas każdego przystanku. Mówiła mu z przymilnym uśmiechem, że wygląda jak śmierć w zimowy poranek, która tylko czeka, aż ktoś wykopie sobie grób. Ostrzegała, że jeśli zbliży się do swojej żony z taką twarzą, to Faile zatrzaśnie mu drzwi przed nosem. Musiała jednak przyznać, że żadne z jej widzeń nie obiecywało, iż Faile jest cała i zdrowa.
— Perrin, na Światłość! — jęknęła na koniec rozdrażnionym tonem, wdziewając swe szare rękawiczki do konnej jazdy — jeżeli ktokolwiek spróbuje zrobić coś tej kobiecie, ona każe mu zaczekać na korytarzu, aż znajdzie dla niego czas. — Omal na nią nie warknął. Co wcale nie znaczyło, by oboje się znielubili.
Loial przypomniał Perrinowi, że uczestnicy Polowania na Róg potrafią sami o siebie zadbać i że Faile wyszła bez uszczerbku ze starcia z trollokami.
— Wszystko z nią dobrze — zagrzmiał serdecznym tonem, biegnąc obok Steppera ze swym długim toporem zarzuconym na ramię. — Wiem, że tak jest. — Ale powtarzał to samo dwadzieścia razy i za każdym razem brzmiało to jakby odrobinę mniej przekonująco.
Ogir w swych próbach dodania mu otuchy posunął się wręcz dalej, niż zamierzył.
— Jestem pewien, że Faile potrafi zadbać o siebie, Perrin. Ona nie jest taka jak Erith. Ja ledwie się mogę doczekać, kiedy Erith uczyni mnie swym mężem, żebym mógł się nią opiekować; wydaje mi się, że umarłbym, gdyby zmieniła zdanie. — Nie zamknął ust, kiedy już to powiedział, a na dodatek wybałuszył swe już i tak ogromne oczy; z rozedrganymi uszami potknął się o własne buty i omal nie upadł. — To mi się powiedziało niechcący — wytłumaczył ochryple, znowu idąc tuż obok konia Perrina. Uszy nie przestały mu drżeć. — Ja chyba nie chcę... Jestem za młody, żeby już się... — Z trudem przełknął ślinę, po czym obrzucił Perrina oskarżycielskim spojrzeniem; takie samo zresztą posłał także w stronę jadącego na przedzie Randa. — Lepiej nie otwierać ust w obecności dwóch ta’veren. Nigdy nie wiadomo, co może się człowiekowi wypsnąć!
Mimo iż obawa o Faile zupełnie przesłoniła mu pozostałe myśli, Perrin nie był ślepy, nie całkiem w każdym razie. To, co zobaczył, nie widząc tak naprawdę, kiedy skierowali się na południowy zachód, z początku zagnieździło się gdzieś na skraju umysłu. Podobny upał panował, rzecz jasna, również wtedy, gdy przed niespełna dwoma tygodniami wyjeżdżał z Cairhien, kierując się na północ, a jednak odniósł wrażenie, że dotknięcie Czarnego jeszcze bardziej się umocniło, że przeżerało ziemię jeszcze bardziej przemożnie niż dotychczas. Krucha trawa rozpadała się pod kopytami koni, skurczone brązowe pnącza na oplecionych pajęczynami skałach wystających ze zboczy i nagie konary, nie tylko ogołocone z liści, ale wręcz umarłe, pękały w powiewach suchego wiatru. Wiecznie zielone sosny i drzewa skórzanego liścia były przeważnie brunatne i pożółkłe.
Ledwie pokonali pierwsze mile, pojawiły się farmy, proste budowle z ciemnego kamienia skonstruowane na planie kwadratu, początkowo pojedyncze na odludnych polanach w lesie, a potem coraz liczniejsze, kiedy las zrzedł do tego stopnia, że ledwie zasługiwał na to miano. Między drzewami napotykali niekiedy drogi dla wozów, obiegające górskie skarpy i szczyty, najczęściej łączące otoczone kamiennymi murami pola. Większość pierwszych farm, jakie napotkali, wyglądała na opustoszałe — tu krzesełko z drabinkowym oparciem leżące na boku przed domostwem, tam szmaciana lalka tuż obok drogi. Sylwetki krów o zapadniętych żebrach i pogrążonych w letargu owiec znaczyły cętkami pastwiska tam, gdzie kruki znęcały się nad padliną; rzadko gdzie nie leżało jedno albo dwa truchła. Strumienie płynęły cienką strugą w kanałach z zaschłego błota. Zdawało się, że te pola uprawne, które winny wszak zniknąć już pod śniegiem, lada chwila skruszeją na proch. Z niektórych zresztą został już chyba tylko pył, rozwiewany przez wiatr.
Wysoki pióropusz pyłu naznaczał przemarsz kolumny aż do wąskiej, ubitej drogi, która łączyła się z szerokim, brukowanym traktem wiodącym od Przełęczy Jangai. Tutaj byli ludzie, aczkolwiek nieliczni i często senni, z mętnym wzrokiem. Powietrze, teraz gdy zachodzące słońce pokonało już prawie połowę drogi do horyzontu, nabrało temperatury wnętrza pieca. Co jakiś czas fura ciągniona przez woły albo wóz z konnym zaprzęgiem ustępowały im miejsca na trakcie, zjeżdżając na wąskie dróżki albo wręcz prosto na pola. Woźnice i nieliczni farmerzy stawali z pozbawionymi wyrazu twarzami na otwartej przestrzeni, obserwując mijające ich trzy sztandary.
Blisko tysiąc uzbrojonych mężczyzn stanowiło dostateczny powód, by wytrzeszczyć oczy. Tysiąc uzbrojonych mężczyzn, udających się dokądś w pośpiechu, w jakimś celu. Dostateczny powód, by wytrzeszczyć oczy i poczuć ulgę, kiedy już zniknęli z zasięgu wzroku.
Na koniec, kiedy słońcu brakowało do horyzontu mniej niż wynosiły dwie średnice jego tarczy, droga wspięła się na wzgórze, za którym, w odległości dwóch albo trzech mil, leżało Cairhien. Rand ściągnął wodze, a Panny, zebrane teraz w jedną gromadę, przykucnęły na piętach tam, gdzie akurat stały. Jednak w dalszym ciągu rozglądały się czujnie dookoła.
Nic się nie ruszało na prawie bezleśnych wzgórzach, które otaczały miasto, wielkie zwałowisko szarych kamieni opadające w stronę rzeki Alguenyi na zachodzie, pełne kanciastych murów, kanciastych wież, surowe i nieugięte. Na rzece kotwiczyły statki najrozmaitszych rozmiarów; inne cumowały w dokach przy przeciwległym brzegu, gdzie stały spichlerze. Bardzo niewiele łodzi poruszało się pod żaglami albo długimi wiosłami; tchnęły atmosferą spokoju i dobrobytu. Na niebie nie było ani jednej chmury, toteż słońce świeciło ostro i Perrin widział wyraźnie ogromne sztandary zawieszone na wieżach miasta, falujące na wietrze. Szkarłatny Sztandar Światłości, biały sztandar Smoka, przedstawiający podobnego do węża stwora o szkarłatnych i złotych łuskach, oraz Wschodzące Słońce Cairhien, złote na niebieskim tle. Czwarty sztandar wyróżniał się tak samo jak tamte. Srebrny diament na tle żółto-czerwonej szachownicy.
Sposępniały Dobraine odjął niewielkie szkło powiększające od oka i wepchnął je do skórzanej tuby uwiązanej przy siodle.
— Miałem nadzieję, że barbarzyńcy z jakiegoś powodu źle zrozumieli sytuację, ale skoro Dom Saighan powiewa obok Wschodzącego Słońca, znaczy że Colavaere rzeczywiście zasiadła na tronie. Zapewne codziennie rozdaje na mieście podarki: pieniądze, jedzenie, ozdoby. Tak nakazuje tradycja Święta Koronacji. Władca nigdy nie cieszy się większą popularnością niż podczas tego pierwszego tygodnia swego panowania. — Zerknął z ukosa na Randa, z twarzą ściągniętą napięciem; mówił zbyt szczerze, zbyt wiele odsłonił. — Gmin może wszcząć zamieszki, jeśli nie spodoba mu się to, co robisz. Ulice spłyną krwią.