Выбрать главу

— Zamyśliłeś się, Randzie al’Thor? — Enaila w jednym ręku trzymała krótką włócznię, a w drugim tarczę i trzy inne włócznie, a mimo to mówiła takim tonem, jakby wygrażała mu palcem. Asha’mani spojrzeli na nią krzywo. — Twój kłopot polega na tym, że ty w ogóle nie myślisz. — Kilka Panien zaśmiało się cicho, mimo iż to wcale nie był dowcip. Niższa od Panien zebranych tutaj o przeszło głowę, miała włosy równie ogniste jak temperament i dziwny pogląd na swoje związki z Randem. Jej płowowłosa przyjaciółka Somara, znacznie od niej wyższa, skinęła na znak, że się zgadza; miała równie osobliwe pomysły.

Zignorował ten komentarz, ale nie umiał nie westchnąć. Somara i Enaila były najgorsze, ale skądinąd żadna z Panien nie umiała zdecydować, czy on jest Car’a’carnem, któremu należy okazywać posłuszeństwo, czy tylko jedynym dzieckiem zrodzonym z Panny, jakie kiedykolwiek poznały, toteż należało opiekować się nim tak jak bratem albo wręcz synem, jak to sobie niektóre wmówiły. Nawet obecna tu Jalani, w wieku, w którym mogłaby jeszcze niemal bawić się lalkami, zdawała się uważać, że jest jej młodszym bratem, podczas gdy Corana, siwiejąca i z twarzą niemalże równie mocno pomarszczoną jak oblicze Sulin, traktowała go jak starszego. Na szczęście dawały to do zrozumienia jedynie we własnym towarzystwie, bardzo rzadko tam, gdzie mógł je usłyszeć inny Aiel. Kiedy to się liczyło, był Car’a’carnem. Ale on był im to winien. One za niego umierały. Winien był im właściwie wszystko.

— Nie zamierzam sterczeć tu całą noc, podczas gdy wy będziecie się bawiły w “Pocałunki i Stokrotki” — oświadczył. Sulin obdarzyła go jednym z tych charakterystycznych spojrzeń, które kobiety, czy to w sukniach, czy w cadin’sor, ciskały tak, jak farmerzy rozsiewają ziarno, ale Asha’mani przestali wpatrywać się w Panny i zarzucili torby na ramiona. Przymuś ich do pracy, przykazał Taimowi, zrób z nich broń, i Taim wypełnił rozkaz. Dobra broń poruszała się tak, jak nią kierował trzymający ją człowiek. Żeby jeszcze mógł być pewien, że nie wymknie mu się z ręki.

Tej nocy zamierzał dotrzeć do trzech miejsc, ale jednego z nich Panny nie mogły poznać. Nikt, tylko on. Już wcześniej zdecydował, które z pozostałych dwóch będzie pierwsze, ale i tak nadal się wahał. O tej podróży będzie niebawem wiadomo, a jednak istniały powody, by jak najdłużej utrzymywać ją w tajemnicy.

Kiedy brama otworzyła się w samym środku komnaty, powiało z niej mdlącą wonią znaną każdemu farmerowi. Sulin osłoniła twarz, marszcząc przy tym nos, i przeprowadziła lekkim truchtem połowę Panien. Asha’mani zerknęli na niego, po czym ruszyli ich śladem, czerpiąc z Prawdziwego Źródła tyle Mocy, ile potrafili utrzymać.

Z tego powodu poczuł ich siłę, kiedy go mijali. W innym przypadku potrzeba było niejakiego wysiłku, żeby stwierdzić, że jakiś mężczyzna potrafi przenosić, i trwało to o wiele dłużej, chyba że ów współpracował. Żaden z tych ani trochę nie dorównywał mu siłą. W każdym razie jeszcze nie; nie było jak orzec z góry, jak silny będzie kiedyś dany mężczyzna. Fedwin wybijał się spośród wszystkich trzech, ale miał w sobie coś, co Taim określał mianem granicy. Fedwin nie wierzył mianowicie, że wpłynie Mocą na cokolwiek, co znajdowało się daleko. Efekt był taki, że z odległości większej niż pięćdziesiąt kroków jego zdolności zaczynały słabnąć, a z odległości stu nie potrafiłby upleść nawet pasemka saidina. Mężczyźni nabywali siły szybciej niż kobiety, jak się zdawało, i bardzo dobrze. Ci trzej byli dostatecznie silni, by wykonać bramę dostatecznej wielkości, aczkolwiek Jonanowi szło z tym najgorzej. Wszyscy Asha’mani, których zatrzymał przy sobie, to potrafili.

“Zabij ich, zanim będzie za późno, zanim popadną w obłęd” — wyszeptał Lews Therin. — “Zabij ich, spal Sammaela, Demandreda, wszystkich Przeklętych. Muszę zabić ich wszystkich, zanim będzie za późno!”

Chwila walki, w trakcie której bezskutecznie usiłował wyrwać Moc Randowi. Ostatnimi czasy zdawał się próbować tego albo obejmować saidina na własną rękę coraz częściej. To drugie stanowiło większe niebezpieczeństwo. Rand wątpił, by Lews Therin mógł mu odebrać Prawdziwe Źródło w momencie, gdy już je trzymał, nie był jednak pewien, czy dałby radę odebrać mu je, gdyby ten go ubiegł.

“Kim ja jestem?” — zadał sobie to samo pytanie. Tym razem zabrzmiało niemalże jak warknięcie, nie mniej złowieszcze przez to, że znowu nie znalazł na nie odpowiedzi. Otulająca go Moc sprawiła, że gniew oplótł całe zewnętrze skorupy Pustki niczym pajęczyna albo płonąca koronka.

“Ja też potrafię przenosić. Czeka mnie szaleństwo, ale ciebie ono już dopadło! Sam się zabiłeś, Zabójco Rodu, po tym, jak zamordowałeś własną żonę, dzieci, i Światłość jedna wie, ilu innych jeszcze. Nie będę zabijał tam, gdzie nie muszę! Słyszysz mnie, Zabójco Rodu?”

Odpowiedziała mu cisza.

Wciągnął długi, urywany oddech. Pajęczyna z ognia migotała niczym daleka błyskawica. Nigdy dotąd nie przemawiał do tego człowieka — to był człowiek, nie tylko głos; człowiek, całość utworzona ze wspomnień — nigdy nie przemawiał do niego w taki sposób. Może w ten sposób przepędzi Lewsa Therina na dobre. Połowę dzikich bredzeń tego człowieka wypełniało opłakiwanie zmarłej żony. Czy rzeczywiście chciał przepędzić Lewsa Therina? Jedynego przyjaciela, jakiego miał w kufrze.

Obiecał Sulin, że policzy do stu, zanim za nią pójdzie, ale liczył piątkami, a potem jednym susem pokonał więcej niż sto pięćdziesiąt lig drogi do Caemlyn.

Nad Pałacem Królewskim zapadła już noc, a księżycowe cienie spowijały misterne iglice i złote kopuły, ale delikatny wiatr za nic nie potrafił złagodzić upału. Księżyc, ciągle jeszcze w pełni, wisiał na niebie, rzucając odrobinę światła. Panny z osłoniętymi twarzami rozbiegły się wokół wozów ustawionych w szeregu za największą z pałacowych stajni. Drewno przesiąkło smrodem gnoju, który codziennie wywoziły wozy. Asha’mani przyłożyli dłonie do twarzy, a Eben zatkał nawet nos.

- Car’a’carn prędko liczy — mruknęła Sulin, ale opuściła zasłonę. Tutaj nie będzie żadnych niespodzianek. Ten, kto może, będzie się trzymał daleko od tych wozów.

Rand zamknął bramę, ledwie przeszły przez nią ostatnie Panny, tuż za nim; w momencie, gdy brama zamrugała i przestała istnieć, Lews Therin wyszeptał: “Ona zniknęła. Prawie zniknęła”. W jego głosie słychać było ulgę; Wiek Legend nie znał czegoś takiego jak więź zobowiązań Strażnika i Aes Sedai.

Alanna tak naprawdę nie zniknęła, w każdym razie nie bardziej niż od tego czasu, gdy związała ze sobą Randa wbrew jego woli, ale jej obecność przestała tak bardzo się narzucać i to właśnie sprawiło, że Rand zdał sobie z tego sprawę. Człowiek potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego, traktując to potem jako coś oczywistego. Będąc blisko Alanny, czuł jej emocje zagnieżdżone w jakimś zakamarku głowy, a także jej stan fizyczny, jeżeli o niej pomyślał, i wiedział też dokładnie, gdzie się znajduje, tak samo jak wiedział, gdzie jest jego ręka, ale podobnie jak w przypadku ręki, dopóki o niej nie pomyślał, ona tylko tam była. Jedynie odległość wywierała jakiś wpływ, ale nadal czuł, że jest gdzieś na wschód od niego. Chciał być jej świadom. Gdyby Lews Therin zamilkł i wszystkie wspomnienia z wnętrza kufra zostały w jakiś sposób wymazane z jego pamięci, pozostanie ta więź, która będzie mu o wszystkim przypominała:

Nigdy nie ufaj Aes Sedai.

Nagle dotarło do niego, że Jonan i Eben tak jak on wciąż obejmują saidina.

— Uwolnijcie! — rozkazał ostrym tonem, bo takiej właśnie komendy używał Taim, i poczuł, jak wycieka z nich Moc. Dobra broń. Jak dotąd.