Выбрать главу

Otworzyła je, nie myśląc nawet, co zastanie po drugiej stronie, trzymając za sobą słaniającego się wciąż syna i zataczając lufą sztucera niemal dokładny półokrąg.

Panoramę ulicy rozświetlał tuzin sporych ognisk, wokół których znajdował się krąg wolnej przestrzeni. Nikt nie powiedział Briar, że zgnilasy wolą się trzymać z dala od ognia, ale teraz, gdy zobaczyła to na własne oczy, wydało jej się zupełnie naturalne.

Ogniska rozpalili i pilnowali ich ludzie w maskach, którym najwyraźniej było obojętne, co się dzieje w podziemiach dworca. Wszyscy chwiali się na nogach, lecz dochodzili już do siebie. Z pewnością usłyszeli ryk Stokrotki i wiedzieli, co on oznacza. Znajdowali się jednak na tyle daleko od źródła erupcji sonicznej, zagłuszanej dodatkowo trzaskającym ogniem, że tylko kilku z nich padło jej ofiarą. Reszta potrząsała po prostu głowami lub przetykała sobie uszy, usuwając skutki działania Niesamowitego Ogłuszacza doktora Minnerichta.

Briar nie miała pojęcia, że mogą tu być ludzie, choć gdyby nawet wiedziała, i tak by odpaliła Stokrotkę. Było nie było, żywi odzyskiwali przytomność szybciej niż nieumarli.

Zauważyła, że z uprzęży maski stojącego najbliżej palacza wystaje gruby warkocz. Rozglądając się, dostrzegła jeszcze kilka podobnych fryzur. Chińska dzielnica rozciągała się od dworca aż do muru, a oni trzymali tutaj straż, dzięki ogniowi na jej terenie panował względny spokój.

Wszyscy też ignorowali jej obecność. Zeke’a także zdawali się nie zauważać.

— Zostaw Stokrotkę — poleciła synowi.

— Ale…

— I tak nie zdołamy jej użyć ponownie. Zbyt długo się ładuje i za bardzo by nas spowalniała. A teraz — dodała, ponieważ nagle dotarło do niej, że nie ma pojęcia, gdzie się kierować — musimy znaleźć ten fort. Wiesz, gdzie to jest?

Niewiele widziała z powodu gęstego dymu i oparów Zguby. Musiała zapytać kogoś o drogę, lecz palacze podtrzymujący ogień nie odwrócili się, nawet gdy zaczęła ich nawoływać. Wątpiła, aby znali angielski. Zeke pociągnął ją za rękaw.

— To niedaleko stąd. Pokażę ci.

— Jesteś pewien? — Zapierała się, chłopak jednak chwycił ją mocniej i pociągnął za sobą.

— Tak. Jestem pewien — potwierdził. — Tam złapał mnie Yaozu. Pamiętam też z mapy położenie fortu. Chodź, mamo. Musimy iść tą ulicą. Dzięki tym płomieniom — dodał — przynajmniej widzimy drogę.

— Racja — przyznała i pozwoliła mu odholować się od ognia, Chińczyków o potężnych ramionach, ich masek oraz łopat.

Zeke skręcił na następnym skrzyżowaniu, wybierając skrót.

Briar zderzyła się z nim i popchnęła go siłą rozpędu prosto w niewielkie stado zgnilasów. Nieumarli leżeli na bruku, ale kilku już zaczynało się poruszać, dość niezbornie na razie. Były ich tutaj dziesiątki i całe setki leżące dalej, skryte w mroku i gęstych oparach Zguby.

— Nie zatrzymuj się — ostrzegła syna, ruszając szybkim krokiem przed siebie. — Mamy mniej niż minutę. Biegnij, na litość boską!

Nie sprzeczał się z nią i od razu rzucił się w pogoń za matką, depcząc po leżących ciałach i wyszukując skrawki wolnego bruku tam, gdzie to było możliwe. Prowadziła go w kierunku, który wybrał, pokazując mu, że może stąpać po wszystkim, nawet po ich głowach. Poślizgnęła się tylko raz, lecz Zeke zdołał ją podtrzymać, i nagle znaleźli się na opustoszałej ulicy za leżącym na bruku legionem nieumarłych.

— Teraz w prawo — podpowiedział.

Nadal biegła przodem, prowadząc go, zarazem jednak słuchając wydawanych poleceń. Do jej nosa ukrytego w masce docierała woń lęku, nadziei, gumy, węgla i szkła. Wdychała ją pełną piersią głównie dlatego, że musiała czymś napełnić płuca, zbyt szybko zapomniała, z jakim trudem oddycha się i biega jednocześnie z ciężką maską zakrywającą całą twarz. Zeke także ciężko dyszał, ale był młodszy i chyba na swój sposób silniejszy od niej.

Nie była tego pewna, miała wszakże taką nadzieję.

Czas, który sobie kupili dzięki Stokrotce, właśnie się skończył, a gdyby nawet było inaczej, i tak odbiegli już zbyt daleko od dworca, by broń soniczna mogła ogłuszyć znajdujące się w tej okolicy zgnilasy.

Minęli dwie przecznice i znów skręcili.

Zeke przystanął, by zebrać myśli.

— Proszę — szepnęła Briar błagalnym tonem. — Tylko mi nie mów, żeśmy się zgubili.

Przywarła do ściany i pociągnęła syna za sobą.

— Nie zgubiłem drogi — zapewnił ją. — Spójrz, tam jest wieża, najwyższy budynek w tym mieście. Zaraz za nim powinien być fort. Za chwilę powinniśmy go zobaczyć.

Miał rację. Przebyli resztę trasy, wymacując sobie drogę w kompletnej ciemności i skrywających gwiazdy oparach Zguby, i w końcu wylądowali przed główną bramą fortu, którą oczywiście zabarykadowano od wewnątrz. Briar zaczęła walić w nią, wiedząc oczywiście, że może takimi hałasami zwrócić na siebie uwagę nie tego, kogo trzeba. Zdawała sobie jednak sprawę, że musi podjąć takie ryzyko. Jeśli nie znajdą się za chwilę za ogrodzeniem, dopadną ich nadchodzące już zgnilasy. Słyszała ich jęki dochodzące z przeraźliwie bliskiej odległości, a z tego miejsca nie było innej drogi ucieczki.

Sakwa zwisająca na pasku i obijająca się jej o biodro wydawała się tak lekka, że bała się ją otworzyć, by sprawdzić, ile naboi w niej jeszcze zostało. Wiedziała, że słowo „niewiele” z pewnością oddaje powagę sytuacji, i na samą myśl o nim czuła zimny dreszcz oraz mdłości.

Zeke dołączył do niej, on też tłukł pięściami w bramę fortu i kopał ją zaciekle.

Nagle z drugiej strony masywnych wrót usłyszeli głośne szuranie i odgłos czegoś ciężkiego spadającego na ziemię. Grube pale, z których zbito ogrodzenie okalające fort i bramę, zaczęły się rozsuwać. Po chwili szpara pomiędzy nimi robiła się na tyle szeroka, że kobieta i jej syn mogli się przecisnąć na dziedziniec. W tym samym momencie zza najbliższego narożnika wychynęły pierwsze szeregi szarżujących zgnilasów.

Rozdział 28

Briar rozpoznała tych ludzi po sylwetkach, przez maski bowiem nie mogła widzieć ich twarzy.

Fang był szczupły i nieruchomy jak posąg.

Gigantycznej postury kapitana Claya nie sposób było pomylić z nikim innym.

Za palisadą nie było zbyt wiele światła, jednakże nieliczne lampy, które wciąż działały, pozwalały rozpoznać najbliższe otoczenie. Lampy zawieszono na chińską modłę, dyndały łagodnie na długich linach, oświetlając główne przejścia. W oddali dwaj mężczyźni pracowali narzędziami, które sypały wokół snopy iskier. Trzeci pilnował rzężącego generatora parowego, dzięki któremu spawano rozdarte poszycie „Naamah Darling”.

Briar nie widziała statku w tak gęstych oparach gazu, lecz ten fragment, który miała przed oczami, i tak wydawał jej się imponująco majestatyczny mimo wielu łat na poszyciu.

— Wydawało mi się, że nie przylecicie nad miasto jeszcze przez kilka dni — rzuciła w stronę kapitana Claya.

— Nie zamierzaliśmy tego robić — przyznał, wskazując kciukiem mężczyznę obserwującego postęp prac — ale nasz przyjaciel Crog wpadł w tarapaty.

— Ja wpadłem w tarapaty? — Czarnoskóry lotnik obrócił się na pięcie i spojrzał z takim wyrzutem, że Briar zauważyła to nawet przez maskę. — Nie wpadłem w żadne tarapaty. Jakiś wredny sukinsyn porwał mojego „Wolnego Kruka”!

— Witam… kapitanie Hainey — odparła Briar. — Przykro mi to słyszeć.

— Pani jest przykro, mnie jest przykro, wszystkim cholernym owieczkom Pana jest przykro — rzucił gniewnie. — Najpotężniejsza jednostka latająca w promieniu setek mil. Jedyny okręt wojenny, jaki udało się skraść obu walczącym ze sobą stronom, i ktoś ośmielił się zwędzić go mnie! Lepiej pani zmówi pacierz i podziękuje za wielkie szczęście — dodał, wskazując paluchem na Briar.