Croggon Hainey zajął fotel pierwszego oficera i z zaciętą miną wykonywał obowiązki należące do tej pory do Rodimera. Fang zapiął pasy i pełnił w milczeniu funkcję nawigatora, odpowiadając na pytania gestami ręki i skinieniem głowy. Briar i Zeke przycupnęli przy skraju panoramicznej szyby, spoglądając w dół na pokryte oparami miasto.
— Musimy zostać na razie w zasięgu Zguby — poinformował ich kapitan. — Gdybyśmy wznieśli się wyżej, trafilibyśmy na krzyżujące się wiatry, a nie chcę narażać mojej dzieciny na żadne niebezpieczeństwa, zanim nie przetestujemy wszystkich systemów. Spójrzcie na lewo. Widzicie dworzec?
— Ja widzę — zapewniła go Briar.
Pod nią rozciągały się długie pomosty, które pozwalały mieszkańcom tej dzielnicy swobodnie poruszać się w obu kierunkach, i w połowie ukończona bryła dworca sąsiadująca z bagnistymi równinami i wielkim murem. Nieco dalej płonęły ogniska, było ich naprawdę wiele, a obsługujący je ludzie wyglądali z tej wysokości jak myszy.
„Naamah Darling” przemknął obok wieży zegarowej dworca, nieco zbyt blisko, jak na jej gust. Tarcza gigantycznego czasomierza, większego od jej sypialni, łypała w ich kierunku bielmem okrągłego oka. We wnętrzu wieży nie było mechanizmu, który by ją ożywił, a na cyferblacie wskazówek pokazujących upływ czasu. Była duchem wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca.
Teraz statek powietrzny unosił się nad ulicami miasta, na każdej aż się roiło od zgnilasów. Nieumarli poruszali się małymi grupkami i całymi stadami, obijając się bezmyślnie od ścian niczym kości rzucone z kubka. Briar patrząc na nich, poczuła głęboki żal, zapragnęła, by ktoś kiedyś położył kres tej męce i uśmiercił ich co do jednego. To kiedyś byli ludzie tacy jak ona i zasługiwali na lepszy los. Ale czy na pewno?
W miarę jak statek wznosił się coraz wyżej, lecąc wzdłuż zbocza najwyższego wzgórza w mieście, myśli Briar wróciły do Minnerichta i do reszty straciła pewność. Może nie wszyscy zasługiwali na lepszy koniec. Może tylko nieliczni byli tego godni.
Spojrzała na stojącego u jej boku syna. Wyglądał przez to samo okno na ruiny dumnego niegdyś miasta. Uśmiechał się pod nosem, lecz nie dlatego, że widział coś pięknego, tylko z radości, że udało mu się przetrwać i wyrwać z tego piekła, by wyruszyć po jedyną nagrodę, jakiej naprawdę pragnął. Briar przyglądała się jego uśmiechniętej twarzy. Robiła to ukradkiem, nie chcąc go speszyć. Chciała, by ten uśmiech trwał jak najdłużej, ponieważ nie miała pojęcia, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy.
— Pani Wilkes, musi nas pani poprowadzić — odezwał się kapitan Clay. — Wiem, że mieszkała pani na tym wzgórzu, ale nie znam dokładnego adresu.
— Proszę lecieć wzdłuż Denny — pokazała ręką kierunek. — Dom jest na samym końcu po lewej. To ten największy budynek.
Wyłonił się z oparów nisko zalegającego gazu jak zamek z bajki. Szare ostre kontury odcinające się od pochyłości zbocza niczym pąkla od burty łodzi. Widziała już płasko zakończoną wieżę z wieńczącym ją ogrodzonym tarasem i kojarzącymi się z piernikowym lukrem ciągami rynien. W ciemności nie potrafiła jednak ocenić, czy dom zachował żywe barwy.
Pomalowano go ongiś na jasnolawendowy kolor, jej ulubiony. Wyznała kiedyś Leviemu — i tylko jemu — że uwielbia imię Heather, kojarzące się jej z wrzosowiskami, i wiele by dała, by rodzice tak właśnie ją nazwali. Wtedy odparł, że ich dom będzie miał taką właśnie barwę, a jeśli Bóg kiedykolwiek obdarzy ich córką, pozostawi kwestię wyboru imienia żonie.
Wizja tej rozmowy znów ją nawiedziła. Była krótka i ostra, jakby to wspomnienie zamarzło i utknęło jej w głowie.
Raz jeszcze spojrzała na Zeke’a, dyskretnie, kątem oka. Nie miała wtedy pojęcia o jego istnieniu. Tak wiele się wówczas działo, że brakowało jej czasu na myślenie o tym wszystkim i dopiero później zrozumiała, dlaczego czuła takie mdłości i miała ochotę na jedzenie tak przedziwnych potraw… Dotarło to do niej już na Przedmieściach, gdy po raz drugi musiała chować ojca. Żyła wtedy za pieniądze uzyskane ze sprzedaży srebrnej zastawy wyniesionej z rezydencji Leviego. Wyprzedawała ją sztuka po sztuce, by przeżyć trudne czasy stawiania muru wokół miasta, które nazywała swoim domem.
— Co? — zapytał Zeke, zauważywszy jej spojrzenie. — Co się dzieje?
Zaśmiała się nerwowo, lecz w jego uszach ten dźwięk mógł zabrzmieć jak szloch.
— Zamyśliłam się. Gdybyś był dziewczynką, nosiłbyś imię Heather — poinformowała go i zaraz dodała, kierując następne słowa do kapitana: — Oto nasz dąb. Widzi go pan?
— Widzę — odparł. — Fang, zrzuć jeden z haków.
Chińczyk zniknął za drzwiami ładowni.
Gdzieś pod ich nogami otworzyła się klapa i ku dawno uschniętemu drzewu opadła lina zakończona masywną kotwiczką. Briar widziała, gdy przycisnęła czoło do okna, jak pod jej ciężarem łamią się kolejne gałązki i nieco grubsze konary. Niemniej gdy lina wystarczająco się w nie zaplątała, znalazła punkt zaczepienia i zatrzymała „Naamah Darling”. Statek zakołysał się łagodnie i zawisł nad koroną dębu.
W pewnej odległości od drzewa opadła drabinka sznurowa, która kończyła się kilka stóp nad ziemią.
Fang wrócił na mostek.
— Nie utrzymamy się na haku zbyt długo, kilka minut musi wam wystarczyć — oznajmił Clay.
— Potrzebujecie pomocy? — zapytał pełniący obowiązki pierwszego oficera Crog, aczkolwiek uczynił to z wielką niechęcią.
— Może nam pan dać te kilka minut? — poprosiła Briar, wiedząc doskonale, czym zaprzątnięte są jego myśli. — Potem może pan do nas dołączyć, pokażę panu, gdzie znaleźć złoto pozostawione przez mojego męża. To się tyczy także pana, kapitanie Clay. Mam u pana dług wdzięczności, zatem cokolwiek pan tam znajdzie, będzie należało do pana.
— Ile minut potrzebujecie? — zapytał Hainey.
— Powiedzmy, że z dziesięć — odparła Briar. — Chcę znaleźć kilka osobistych przedmiotów.
— Macie kwadrans — oznajmił Clay. — Powstrzymam drania do tego czasu, jeśli będzie trzeba — dodał.
— Chciałbym to zobaczyć — burknął Crog.
— Pewnie, że byś chciał — odparł Clay. — Ale jeśli nie masz nic przeciw temu, damy pani czas, o jaki prosi. A wy ruszajcie, zanim zgnilasy zrozumieją, że dzisiejszy show odbywa się nie tylko na stacji i wrócą na to wzgórze.
Ezekielowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pomknął do ładowni i skoczył na drabinkę sznurową. Zanim Briar poszła w jego ślady, Clay zerwał się z fotela.
— Ma pani czyste filtry? — zapytał, chwytając ją za ramię.
— Owszem, są jeszcze całkiem dobre.
— Czy jest coś… coś co…
— Proszę mi pozwolić dogonić syna — przerwała mu Briar, nie dbając o treść pytania, jakie zamierzał jej zadać.
— Przepraszam — bąknął, cofając rękę. — Przydałoby się pani światło.
— O tak. Bardzo. Dzięki.
Podał jej dwie lampy i paczkę zapałek, za które także podziękowała. Zawiesiła je sobie na przedramieniu, by swobodnie zejść po drabinie.
Chwilę później stała już na dziedzińcu swojego dawnego domu.
Trawniki były równie martwe jak stary dąb, na ścieżkach pomiędzy nimi zalegały warstwy błota i gruba warstwa zgniłych dawno roślin. Sam dom nabrał żółtawej barwy poprzetykanej plamami smętnego brązu, jak wszystko, z czym zabójczy gaz stykał się przez ostatnie szesnaście lat. Po różanych krzewach obrastających ganek pozostały tylko uschnięte kruche łodygi.
Postawiła obie lampy na podłodze ganku i sięgnęła po zapałki.
Drzwi frontowe były otwarte. Okno obok nich zostało wybite. To chyba nie było dzieło Ezekiela, nie słyszała żadnych hałasów, gdy schodziła za nim, niemniej ten kto rozbił szybę, mógł bez trudu sięgnąć do zamka i otworzyć go od wewnątrz.