Briar nie posiadała nic, czego ktoś mógłby pożądać.
Młody biograf skinął głową, potem przesunął palcem po kołnierzyku przy szyi, ocierając pot. W pomieszczeniu panował straszliwy ukrop. Para buzowała, piszczała, a czasami tryskała nawet strumieniami z zaworów na wielkich machinach. Wrząca woda w trakcie procesu oczyszczania była przelewana z tygla do tygla syczącymi kaskadami gorąca. Pozostali robotnicy spoglądali na niego podejrzliwym okiem, okazując otwartą niechęć, mimo że nikt im jeszcze nie zdążył powiedzieć, w jakiej sprawie Hale zawędrował aż tutaj. Wystarczało im samo to, że miał na sobie idealnie dopasowane ubranie i trzymał pod pachą pokaźnych rozmiarów notes. Wystarczało, że nosił okulary, które zachodziły mgłą, ilekroć zawory rur nad jego głową obniżały ciśnienie. Nie był jednym z nich, dlatego nie zamierzali się z nim bratać. Pragnęli tylko, by zabrał tyłek w troki i wyniósł się z miejsca ich pracy.
Hale nie zamierzał ich zawieść. Opuścił halę, ślizgając się kilkakrotnie na mokrych kratownicach, po których robotnicy poruszali się pomiędzy kolejnymi stanowiskami. Zanim jednak wyszedł, zawołał krztuszącym się głosem:
— Jak poznam, które rzeczy należały do niej?
Nadzorca nawet nie oderwał wzroku od manometru. Gruba wskazówka drżała na jego skali, przeskakując pomiędzy niebieskim a żółtym polem.
— Wystarczy popatrzeć — odkrzyknął.
Hale cofnął się do tylnego wejścia, a potem przeszedł do pomieszczenia, w którym pracownicy trzymali swoje rzeczy. Wystarczyło kilka chwil, by zrozumiał, o czym mówił nadzorca. Znalazł półkę z nazwiskiem Briar, a w każdym razie tę, na którym powinno się znajdować. Przez całą jej długość ciągnęły się bowiem pozamazywane napisy, z których trudno było cokolwiek wywnioskować.
Na półce znalazł parę rękawic, niemniej gdy spróbował je wyjąć, by dokładniej obejrzeć, okazało się, że nie może oderwać ich od deski.
Stanął na palcach i rzucił okiem do wnętrza przegrody. Zobaczył w niej kałużę niebieskiej farby, która po zaschnięciu trzymała materiał równie mocno jak klej. Zostawił więc rękawice w spokoju, a ponieważ farba zdążyła już zaschnąć na dobre, zaczął macać za nimi, licząc, że trafi na inne ślady z życia Briar. W samym kąciku wyczuł pojedyncze szkło tanich gogli i pustą kopertę opatrzoną nazwiskiem Wilkes.
Nie znalazł niczego więcej, więc stanął znów pewniej na podłodze. Zaczął stukać palcem o sprzączkę pasa, co pozwalało mu skupić myśli. Niestety, tym razem nie na wiele się to zdało. A to oznaczało, że skończyły mu się pomysły. Gdziekolwiek udała się Briar Wilkes Blue, zrobiła to nagle i bez przygotowań. Z nikim się nie pożegnała, nie złożyła wypowiedzenia w pracy, nie spakowała też swoich rzeczy, nie mówiąc już o tym, by wyjawiła komukolwiek, co zamierza zrobić.
Po jej synu także ślad zaginął.
Hale postanowił raz jeszcze zajrzeć do jej domu. Jeśli nikogo tam nie zastanie, będzie mógł przynajmniej dowiedzieć się od sąsiadów, czy matka bądź syn pojawili się w okolicy albo kto tam zaglądał w ostatnim czasie. Może chociaż któryś z koleżków Ezekiela będzie się plątał przy domu. A jeśli szczęście nie dopisze, Hale zajrzy przez okna, aby potwierdzić to, czego i tak był pewien: że Briar Wilkes Blue odeszła na dobre i nie zamierza tu wracać.
Wsunął notes pod pachę i ruszył w długą drogę w górę błotnistego zbocza, rozmokniętymi uliczkami Przedmieść, w kierunku posesji, na której spoczął Maynard Wilkes. Pora była wciąż wczesna, a siąpiący z nieba rzadki deszczyk nie dawał się zbyt mocno we znaki. Słońce prześwitywało blado przez nieliczne wyrwy w pokrywie chmur, rzucając śmieszne cienie na odciski końskich kopyt i kół wozów, które przemierzały rozmiękłe drogi. Zimne wietrzysko dęło mu w plecy, ale nie było tak lodowate jak jeszcze kilka dni temu i nie niosło ze sobą tyle deszczu, by zamoczyć wszystkie kartki notatnika.
Zanim dotarł do domu Wilkesów, popołudnie zamieniło się w zbyt wczesny zmierzch, aczkolwiek o tej porze roku nie było to w tej okolicy niczym dziwnym. W perspektywie ulicy widział chłopców, którzy zapalali wysokie latarnie, dostając za to centa od sztuki. W resztkach blasku dnia już z daleka widział, że domostwo nadal jest opuszczone.
Chałupa była niska i szara, jak wszystko wokół. Jej ściany wyblakły smagane deszczami skażonymi Zgubą, a szyby w oknach zmatowiały, jakby potraktowano je kwasem.
Drzwi frontowe były zamknięte, choć nie na klucz. Tyle już wiedział. Położył dłoń na gałce, lecz znieruchomiał, zanim ją przekręcił. Nie wszedł, zamiast tego przez chwilę zaglądał przez sąsiednie okno. Nie zobaczył jednak niczego, więc wrócił do drzwi. Dłoń ślizgała mu się po zimnym zmoczonym metalu. Przekręcił gałkę do połowy, ale znów zrezygnował, chyba po raz setny, i dał sobie spokój.
Od nowa zaczęło mocniej padać, porywy wiatru wbijały mu ostre igiełki zimnej wody prosto w ucho. Ganek nie dawał zbyt wielkiej osłony przed ulewą. Hale wsunął notatnik pod połę skórzanego płaszcza, by choć jego nie dosięgnęła wszechobecna wilgoć. Po raz kolejny rozważył możliwość otworzenia tych drzwi.
Usiadł pod nimi jak najdalej od zacinającego deszczu, tuląc notatnik. Wichura miotała koronami drzewek rosnących wokół podniszczonej chałupki, a ulewa to nasilała się, to słabła, ukazując mu je niczym unosząca się i na powrót opadająca kurtyna na scenie teatru.
Hale Quarter przesunął stalówką pióra po języku, by ją zwilżyć, i zaczął pisać.
Posłowie
Jak sądzę, dla nikogo nie jest tajemnicą, że Kościotrzep to opowieść całkowicie zmyślona, aczkolwiek jak w każdej z moich poprzednich książek umieściłam tu wiele prawdziwych szczegółów dotyczących opisywanego regionu. Przyznaję jednak również, że potraktowałam z dużym przymrużeniem oka oficjalną historię, geografię, a także znaną w tamtych czasach technikę.
Uczyniłam to z bardzo samolubnego powodu: potrzebowałam tętniącego życiem, bardzo ludnego miasta, jakim Seattle nie było w roku 1863. Dlatego — co zostało szczegółowo wyłuszczone na początku — zdecydowałam się przyspieszyć wybuch gorączki złota w Klondike, i to o kilka dekad, dzięki czemu mogłam znacząco rozbudować miasto. To pozwoliło mi zwiększyć także populację zgnilasów ze skromnych pięciu do czterdziestu tysięcy, co dla tej opowieści wydawało mi się właściwsze.
Jak zapewne zauważyli ludzie mieszkający dzisiaj w tym stanie, pominęłam też kilka ważnych punktów zwrotnych w historii Seattle, takich jak pożar z roku 1889, który niemal doszczętnie zniszczył miasto, i odbudowę Denny Hill w 1897. Ponieważ oba te wydarzenia miały miejsce po czasach opisywanych w powieści (jej akcja rozgrywa się około roku 1880), posługiwałam się pierwotnymi planami zabudowy okolic Pioneer Square i jego okolic.
Gwoli wyjaśnienia dodam, że opierałam się na mapie Sanborna z roku 1884, aby trzymać się dokładnie topografii tego terenu, niemniej przyznaję, że tu i ówdzie poczyniłam kilka znaczących odstępstw.
Ergo, założenie, że ludność miasta będzie o wiele liczniejsza, musiało skutkować stworzeniem wizji znacznie bardziej rozbudowanego centrum, które powstało już w latach sześćdziesiątych XIX wieku, zanim jeszcze zbudowano mur.