Выбрать главу

Oczy biegały mu gorączkowo pomiędzy Briar, stojącą z otwartymi ustami siostrą Claire i księdzem, którego krzyki zwabiły do tego pomieszczenia.

Briar zauważyła go w ostatniej chwili, gdy już się zamierzała, by walnąć chłopaka w przyrodzenie.

— Niech ci będzie — syknęła.

Zrozumiała, że nie chce rozmawiać w obecności wychowawców. Wykręciła mu więc rękę i popchnęła go przed sobą, rzucając przez ramię:

— Wybaczcie, ojcze i siostro, ale muszę się rozmówić z tym urwisem. Wychodzimy tylko na moment, obiecuję, że oddam go jeszcze przed ciszą nocną. — Prowadząc go w stronę schodów, dodała zniżonym głosem: — A ty, panie Zgnilec, racz sobie zakonotować w pamięci, że nie powiedziałam, w jakim stanie cię zwrócę.

— Wiem, wiem — odparł.

Odbił się od narożnika ściany i poleciał w dół schodów pchnięty mocno przez Briar. Nie miała pojęcia, gdzie go zaprowadzić, a tutaj było ciemno i w miarę spokojnie. Tylko dwie lampy wiszące na murze i lampa w ręce Briar oświetlały stopnie, po których bez nich nie dałoby się chodzić.

W dole obok wejścia do piwnic znajdował się niezbyt wielki podest. Zatrzymała na nim Rectora i odwróciła go twarzą do siebie.

— Jesteśmy na miejscu — wycharczała głosem tak okropnym, że mogłaby nim terroryzować niedźwiedzie. — Nikt tu cię nie usłyszy. Chcę wiedzieć, dokąd poszedł Zeke! Więc gadaj, i to szybko.

Rudowłosy szarpnął się, próbując wyswobodzić chudą rękę z jej mocnego chwytu. Nie puściła go jednak. Zamiast tego ścisnęła jeszcze mocniej, aż pisnął z bólu i szarpnął naprawdę mocno, uwalniając się w końcu.

— On chce tylko udowodnić, że Leviticus nie był szaleńcem ani przestępcą.

— Jakim cudem zamierza tego dokonać? I jak wpadł na tak głupi pomysł?

— Pewnie usłyszał gdzieś jakieś durne plotki — odparł wyrostek o wiele ostrożniej, niż gdyby naprawdę nie wiedział.

— Jakie plotki? Gdzie?

— Przecież ludzie gadają o tym od dawna. Ponoć Rosjanie mieli mu zapłacić, żeby zrobił coś zabawnego podczas testów.

— Levi mówił o tym — przyznała, mrużąc oczy — ale nikt nigdy nie zdobył na to dowodu. A gdyby nawet jakiś był, nigdy by nie ujrzał światła dziennego, ponieważ on nigdy niczego nie pokazywał obcym ludziom.

— Nawet pani?

— Zwłaszcza mnie — odparła. — Nigdy nie powiedział mi nawet słowa na temat tego, co robił w laboratorium z tymi machinami. A swoje finanse trzymał w jeszcze większym sekrecie.

— Przecież była pani jego żoną!

— To nie miało dla niego większego znaczenia — zapewniła.

Nigdy nie zdołała sprawdzić, czy zatajał przed nią te informacje, ponieważ jej nie ufał, czy raczej miał ją za zbyt głupią. Na zdrowy rozum chodziło mu zapewne o jedno i o drugie.

— Chyba musiała pani zauważyć, że coś jest nie tak, gdy Zeke zaczął o to wypytywać.

Briar walnęła w poręcz wolną ręką.

— On nigdy o nic nie pytał! To znaczy od czasu, kiedy był jeszcze małym dzieckiem. Wtedy po raz ostatni rozmawialiśmy o Levim. — Nieco spokojniejszym tonem dodała: — Za to często wypytywał o Maynarda.

Rector wciąż się na nią gapił, nadal miał niepewną minę i trzymał się od niej jak najdalej. Nadszedł moment, gdy powinien wtrącić coś pomocnego, ale milczał jak zaklęty, dopóki nie zamachnęła się mocno i nie walnęła w poręcz po raz drugi.

— Proszę — wyszeptał, wyciągając przed siebie obie ręce — Proszę… tego nie robić. Nic mu nie będzie. To sprytny dzieciak. Wie, co mu wolno, i wie co nieco o Maynardzie, więc z pewnością wyjdzie z tego cało.

— O czym ty mówisz? Co znaczy: wie o Maynardzie? Wszyscy wiedzą, co mój ojciec zrobił.

Skinął głową, cofając ręce, lecz trzymając je przy piersi, jakby chciał się nimi zasłonić, gdyby przyszło co do czego.

— Wie tyle, że jest jego wnukiem, więc ludzie będą go mieli na oku. To znaczy… — zamilkł i zaczął od nowa: — Nie wszyscy i nie wszędzie, ale ci, z którymi się spotyka i przestaje, wiedzą o Maynardzie i na pewno mu pomogą.

— O jakich ludziach mówisz? Skąd?… — zapytała, wypowiadając ostatnie słowo przez ściśnięte gardło, albowiem wiedziała już, o jakim miejscu mowa, choć wydawało jej się to szalone, a nawet niemożliwe.

— On… poszedł… — Rector podniósł rękę i wskazał w kierunku dawnego miasta.

Briar musiała się hamować z całych sił, by nie zdzielić tego chłopaka kułakiem w twarz. Zabrakło jej jednak woli, by powstrzymać krzyk.

— Dlaczego miałby tam iść? I co zamierza zrobić, gdy znajdzie się już za murem, gdzie nie można oddychać… — Rudzielec znów się zasłonił rękoma, znalazł jednak w sobie tyle odwagi, by postąpić krok do przodu.

— Proszę, niech pani przestanie krzyczeć. Proszę.

— …a jedynymi istotami, jakie napotka na swojej drodze, będą nieumarli, cuchnące rozkładające się potwory, które pochwycą go i rozszarpią…

— Proszę! — zawołał na tyle głośno, by jej przerwać, ale nie zarobić przy tym kopniaka. I udało mu się ją uciszyć na moment, co wystarczyło, by dodał jeszcze: — Tam mieszkają ludzie.

Po tych słowach zapadła ciągnąca się przez całą wieczność cisza.

— Coś ty powiedział? — zapytała w końcu Briar.

— Tam mieszkają ludzie — powtórzył drżącym głosem, cofając się bojaźliwie, dopóki nie uderzył plecami w ścianę. — Za murem.

— Ilu? — zapytała, głośno przełykając ślinę.

— Niewielu, choć i tak więcej, niż się pani wydaje. Ci, którzy o nich wiedzą, nazywają ich Sztywniakami, bo dla reszty świata są już martwi.

— Ale jak… — kręciła z niedowierzaniem głową. — Przecież to niemożliwe. Tam nie ma powietrza, słońca, żywności…

— Co pani wygaduje! Tu też nie ma słońca. A jeśli chodzi o powietrze, to znaleźli sposób. Uszczelnili niektóre budynki, te wyższe, i pompują powietrze z ich dachów, znad szczytu muru, a tam jest czystsze niż u nas, na Przedmieściach. Gdyby wybrała się pani kiedyś na wycieczkę dookoła miasta, zobaczyłaby pani te rury, zwłaszcza tam, po drugiej stronie.

— Dlaczego to robią? Po co zadają sobie tyle trudu? — Nagle przyszła jej do głowy naprawdę przerażająca myśl. — Proszę, tylko mi nie mów, że są tam uwięzieni! — zawołała.

Rector zaśmiał się nerwowo.

— Nie, nie, psze pani. Nie zostali uwięzieni. Oni tylko… — Wzruszył ramionami. — Tylko zostali.

— Dlaczego? — dopytywała się łamiącym histerycznie tonem.

Próbował ją uspokoić po raz kolejny, machając rękami i prosząc ściszonym głosem, by tak się nie wydzierała.

— Niektórzy nie chcieli opuszczać własnych domów. Inni po prostu utknęli, a część uważa, że i tak wszystko prędzej czy później trafi szlag.

Z tego wyliczenia i jego zdenerwowania wynikało, że to nie wszystko i jest jeszcze jakaś reszta, o której nie wspomniał.

— A co z pozostałymi?

— Chodzi o sok — wyszeptał chrapliwym głosem. — Jak pani myśli, skąd się tu bierze?

— Wiem, że robicie go z gazu — burknęła. — Aż taka głupia nie jestem.

— Nigdy nie twierdziłem, że ma pani nierówno pod sufitem. Ale czy zastanowiła się pani, skąd ludzie biorą ten gaz? Wie pani, ile prochów trafia na Przedmieścia? Powiem pani: cała masa. Znacznie więcej, niż możecie odzyskać Zguby po uzdatnieniu deszczówki.