Briar musiała przyznać, że do tej pory uważała, iż ludzie robią sok z odpadów kradzionych z oczyszczalni. Nikt nie wiedział, co się dzieje z odzyskaną Zgubą po zebraniu jej w osadnikach i schłodzeniu. Wydawało jej się, że ktoś sprzedaje ją potem na czarnym rynku albo wymienia na coś innego, lecz ze słów Rectora wynikało coś zupełnie innego.
— Nie pochodzi też z osadów z oczyszczanych wód gruntowych — kontynuował rudzielec. — Znam paru chemików, którzy chcieli się zająć waszymi odpadami, ale po zbadaniu sprawy stwierdzili, że nie da się z nich zrobić dobrego towaru. Ponoć to czysta trucizna.
— A sok cytrynowy to niby coś lepszego?
— Sok cytrynowy jest namiastką Boga — bluźnił, uśmiechając się odrażająco. — Tak o nim mówią ludzie.
Wywróciła oczami.
— Nie interesuje mnie, co mówią o nim jakieś szczyle. Kiedy zobaczyłam po raz pierwszy, jakie ma działanie, od razu wiedziałam, z czym mam do czynienia. A potem widziałam, że robi z ludźmi coś znacznie gorszego niż otrucie Zgubą. Gdyby mój ojciec żył, zrobiłby… — nie wiedziała, jakimi słowami zakończyć to zdanie. — Nigdy by na to nie pozwolił — dodała w końcu znacznie mniej pewnym głosem.
— Maynard nie żyje, psze pani. Nie wiem, czyby mu się to podobało, ale dla wielu z nas w tej branży jest kimś w rodzaju patrona, znaczy świętego.
— Wkurzyłby się, gdyby o tym wiedział — zapewniła go od razu.
— Dlaczego?
— Ponieważ wierzył w prawo — wyjaśniła.
— I to wszystko? Był pani tatą i tylko tyle pani o nim wie?
— Dostaniesz w ryj, jeśli się natychmiast nie zamkniesz — ostrzegła.
— On był sprawiedliwy. Nie pojmuje pani tego? Każdy ulicznik, każdy chłopak i dziewczyna, którzy sprzedają prochy i biorą je, wszyscy złodzieje, dziwki, żebracy i więźniowie, czyli wszyscy, którzy na własnej skórze się przekonali, że życie nie jest sprawiedliwe, wierzą w niego, bo on jeden taki właśnie był.
Briar wyciągnęła z rudowłosego handlarza więcej wiadomości na temat trasy, którą miał wyruszyć Zeke, zanim na schodach zebrała się całkiem pokaźna grupka księży i zakonnic starających się odbić swojego podopiecznego. Dowiedziała się wielu rzeczy, z których żadna jej nie ucieszyła, za to wszystkie świadczyły dobitnie o jednym.
Jej syn udał się do miasta za murem.
Rozdział 5
Ezekiel Wilkes zadrżał, stając przed wylotem dawnego kanału odpływowego. Spoglądał na mroczny otwór, jakby ten mógł go pożreć, a może raczej jakby chciał, aby ta rura miała zębiska i zmiażdżyła go nimi, ponieważ po przemyśleniu sprawy zaczynał mieć spore wątpliwości co do sensu swojej wyprawy. Szybko jednak zwalczył te myśli. Dotarł już tak daleko. Pozostało mu zaledwie kilka jardów do przejścia. Musiał pokonać fragment mrocznego tunelu, by znaleźć się w mieście, które zostało uznane za martwe na długo przed jego narodzinami.
Lampa chwiała mu się w dłoni, odzwierciedlając drżenie przemarzniętego łokcia. W kieszeni spoczywał pomięty fragment mapy. Zabrał ją tylko dla formalności. Wyrył ją wcześniej we własnym sercu.
Nie wiedział tylko jednego, i to niepokoiło go naprawdę mocno.
Nie miał pojęcia, gdzie mieszkali jego rodzice, a w każdym razie nie znał dokładnej lokalizacji ich domu.
Mama nigdy nie podała mu tego adresu, ale z tego co zdążył sam wywnioskować, mieszkała gdzieś na Denny Hill, miał więc jakiś punkt zaczepienia do dalszych poszukiwań. Wspomniane wzgórze nie było bowiem zbyt wielkie, a on znał z grubsza opis domu. Gdy był jeszcze mały, matka przed snem opisywała mu ten budynek, jakby był jakimś potężnym zamkiem. Jeśli jeszcze stoi, będzie miał lawendowe i kremowe ściany, jedno piętro i spory wykusz. Ganek obejmował cały front domu, a na nim powinien stać bujany fotel pomalowany tak, aby wyglądał, jakby go zrobiono z drewna.
Tak naprawdę wykonano go z metalu i przytwierdzono specjalnym mechanizmem do desek podłogi. Wystarczyło pociągnąć za dźwignię znajdującą się obok, by fotel kołysał się sam ku uciesze siedzącej na nim osoby.
Zeke wściekał się, że tak niewiele wie na temat człowieka, który skonstruował fotel. Na szczęście zdawało mu się też, że wie, gdzie powinien szukać wiedzy o nim. Wystarczyło pokonać ten kanał i wspiąć się na wzgórze, którego zbocze ujrzy po lewej. To powinno być Denny Hill.
Dałby wiele, żeby móc zapytać kogoś o drogę, niestety, sterczał tu samotny jak palec.
Wokół nie było nic prócz wszechobecnego odoru, jaki wydzielały gęste opary tajemniczego gazu wydobywającego się z wnętrza ziemi tuż za tym murem.
Ten moment wydał mu się równie dobry jak każdy inny, by nałożyć w końcu maskę.
Zaczerpnął głęboko tchu, zanim zaciągnął mocno rzemienie, które przytrzymywały ją na głowie. Kiedy zrobił wydech, szkła na moment zaparowały, ale zaraz znów zrobiły się idealnie przejrzyste.
Wylot kanału wydawał się znacznie bardziej odległy i nierealistyczny, gdy spoglądał na jego czarną paszczę przez wizjer maski. Był teraz jakby dłuższy i dziwniejszy, a ciemność zdawała się kotłować w jego wnętrzu za każdym razem, gdy Zeke poruszył głową. Rzemienie uprzęży drażniły mu skórę nad i pod uszami, tam gdzie przylegały najmocniej. Wcisnął pod jeden z nich palec i przesunął nim do przodu i z powrotem.
Sprawdził lampę po raz dziesiąty z rzędu — tak, jej zbiornik wciąż był wypełniony naftą. Zajrzał znów do torby i tam też znalazł to wszystko, co zdążył zgromadzić przed rozpoczęciem wyprawy. Nie mógł być bardziej gotowy do podjęcia tego kroku.
Podkręcił knot lampy, aby dawała maksymalną ilość światła. Przekroczył krawędź rury, zmuszając się do minięcia granicy pomiędzy czernią nocy a jeszcze mroczniejszym wnętrzem tunelu. W złotawym blasku lampy ujrzał paszczę jaskini zbudowaną z cegieł, przez człowieka.
Zamierzał wyruszyć znacznie wcześniej, tuż po świcie, zaraz po wyjściu mamy do pracy, ale zebranie zapasów okazało się o wiele bardziej czasochłonne, niż przypuszczał, i zajęło mu prawie cały dzień. Rector także nie spieszył się z udzielaniem wskazówek.
Dlatego miał za plecami zapadające ciemności, a przed sobą idealną smolistą czerń.
Lampa rzucała sferę światła wokół niego, poruszał się w jej wnętrzu, idąc prosto w nieznane. Omijał zwały gruzu w miejscach, gdzie sklepienie zawaliło się pod własnym ciężarem. Uchylał się przed zwisającymi tu i ówdzie kępami mchu grubego jak algi, przykucał, gdy trzeba było przejść pod wyjątkowo grubymi pajęczynami, które spinały wibrującą siecią ceglane ściany.
Tu i ówdzie dostrzegał ślady poprzednich wędrowców, lecz nie czuł się specjalnie pokrzepiony myślą, że nie jest pierwszym człowiekiem, który pokonuje ten tunel. Na cegłach widział czarne ślady w miejscach, gdzie ktoś zapalał zapałki albo rozgniatał niedopałki papierosów. Wypatrzył też kilka niewielkich kawałków wosku, zbyt cienkich już, by zasługiwały jeszcze na miano świec. Na większej kupce cegieł ktoś wyrył inicjały WL. Z gruzu w wielu miejscach sterczały ostre krawędzie stłuczonego szkła.
Słyszał jedynie rytmiczny odgłos własnych kroków, stłumiony oddech i skrzypienie lampy kołyszącej się w jego dłoni. Po pewnym czasie do jego uszu dotarł jeszcze jeden dźwięk; Zeke wystraszył się, sądząc, że ktoś go goni.
Obrócił się i uniósł lampę wysoko, ale nie zobaczył nikogo. A w tak wąskim tunelu nie sposób się ukryć — kanał biegł prosto od miejsca w którym do niego wszedł, aż po plażę. Jak wyglądała dalsza trasa, tego niestety Zeke nie wiedział, lecz przed nim, poza krawędzią świetlnego bąbla, kryła się wyłącznie nicość.