Выбрать главу

Tunel zmienił kierunek, teraz biegł lekko pod górę. Z otworów nad głową w miejscach, gdzie sklepienie się zapadło, nie widział nieba, może dlatego, że od powierzchni ziemi dzieliła go spora odległość. Echa każdego kolejnego kroku były cichsze i dobiegały szybciej. Zeke spodziewał się tego, mimo wszystko odczuwał o wiele większy dyskomfort, niż przewidywał. W tym rejonie miasto leżało na wzniesieniu, więc i tunele obsługujące jego infrastrukturę musiały biec pod pewnym kątem.

Jeśli Rector się nie mylił, główny kanał dzieli się na końcu na cztery odnogi. Ta po lewej prowadzi do piwnic piekarni. Z jej dachu można w miarę bezpiecznie rozejrzeć się po okolicy.

Pogrążony w całkowitych ciemnościach tunel zdawał się skręcać w lewo, a potem w prawo. Wprawdzie nie oznaczało to, że Zeke kręci się w kółko, ale mocno go dezorientowało. Miał jednak nadzieję, że trafi prosto na Denny Hill, gdy wydostanie się w końcu na powierzchnię.

Po przejściu wielu mil — jego zdaniem, rzecz jasna, w rzeczywistości bowiem pokonał dopiero ułamek tej odległości — tunel się rozszerzał, przechodząc w strukturę opisaną przez Rectora. Zeke wszedł do wylotu po lewej i przebył co najmniej sto stóp, zanim dotarł do końca — jak się okazało, ślepego zaułka. Tak mu się przynajmniej wydawało, dopóki nie cofnął się kilka kroków i nie znalazł bocznej odnogi. Nowy korytarz nie wyglądał jednak na dzieło inżynierów, tylko na zwykły wykop. Nie było w nim też żadnych stempli ani zabezpieczeń. Miał wygląd prowizorki, która lada moment może się zapaść.

Ale i tak musiał tamtędy przejść.

W ścianach tego tunelu widział więcej gliny niż cegieł, były też wilgotne i cuchnące. Pod nogami także miał całą masę brei składającej się głównie z przemokniętych trocin, ziemi i gnijących korzeni. Oblepiały mu buty, jakby chciały go zatrzymać, lecz parł uparcie do przodu i w końcu za kolejnym załomem dostrzegł drabinę umieszczoną w zagłębieniu ściany.

Podskakując, pozbył się nadmiaru mułu z butów i chwycił za szczeble. Wszedł po nich na wyższy poziom, do piwnicy tak mocno zakurzonej, że nawet myszy i karaluchy zostawiały w niej swoje ślady. Zobaczył tam też odciski stóp. I to niemało.

Na pierwszy rzut oka zliczył co najmniej dziesięć odmiennych śladów ludzi, którzy tędy przechodzili. Wmawiał sobie, że to dobry znak, że inni także przeżyli tę wyprawę bez większych problemów, ale prawdę mówiąc, odczuł narastający lęk na ich widok. Miał nadzieję, a nawet po części planował, że trafi do martwego miasta pełnego bezrozumnych zagrożeń. Wszyscy wiedzieli o zgnilasach. Rector powiedział mu też o mieszkańcach tych okolic, którzy mieszkali pod ziemią i rzadko wychylali nosy ze swoich kryjówek, liczył jednak, że uda mu się ich ominąć.

Ale te ślady stóp… Cóż…

Ich obecność w tym miejscu oznaczała, że może się nadziać na ludzi.

Po zwiedzeniu całej piwnicy i sprawdzeniu, że nie ma w niej niczego cennego, zdecydował, że dalej powinien podążać z najwyższą ostrożnością. Idąc schodami, posuwał się blisko muru, próbując nie wychodzić z największego cienia. Głowę trzymał nisko, a broń w pogotowiu.

Prawdę powiedziawszy, myśl o aktualnej sytuacji podobała mu się coraz bardziej. Oto on, samotny chłopiec, staje przeciw całemu światu, wyrusza na niebywale niebezpieczną wyprawę — mimo że ma potrwać zaledwie kilka godzin. Chciał się poruszać zwinnie, niczym złodziej w nocy. Zamierzał być niewidzialny jak duch.

Okna na parterze zabito szczelnie i wzmocniono deskami w każdym rogu. Pod ścianą butwiała długa lada, wszystkie szyby w niej zostały rozbite. Zasłony zmięto i rzucono na stos. W przerdzewiałym zlewozmywaku piętrzyły się dziurawe blachy, a kasę ktoś rozwalił na drobne kawałki. Jej fragmenty zaścielały całą podłogę.

Przy ogołoconej spiżarni znalazł drabinę. Nad jej szczytem dostrzegł klapę. Zamki były otwarte. Nacisnął ją dłonią, głową i ramieniem. W końcu poddała się i uchyliła. Moment później był już na dachu.

I zaraz poczuł dotyk czegoś zimnego i twardego na karku. Zamarł ze stopą na ostatnim szczeblu drabiny.

— Witam.

— Ja również — odparł Zeke, nie odwracając głowy.

Starał się mówić niskim, chrapliwym głosem, ale był za bardzo wystraszony, więc zabrzmiało to bardziej piskliwie, niż sądził. Przed sobą nie widział nic prócz pustego dachu. W każdym razie w ograniczonym polu widzenia wizjera. Przypuszczał więc, że prócz niego jest tu tylko właściciel tego niezwykle zimnego rewolweru.

Odstawił lampę z najwyższą precyzją i ostrożnością, na jaką było go stać.

— Co ty tu robisz, chłopcze?

— To samo co pan — odparł. — Myszkuję.

— A co takiego ja robię twoim zdaniem? — zapytał przesłuchujący.

— Coś, na czym nie chce być pan przyłapany. Proszę mnie puścić. Nie mam pieniędzy ani niczego cennego. — Zeke wyjął powoli nogę z otworu. Teraz, gdy trzymał ręce w górze, trudniej mu było zachować równowagę.

Zimny twardy przedmiot nawet na moment nie oderwał się od jego odsłoniętej skóry u podstawy czaszki.

— Nie masz pieniędzy, powiadasz?

— Ani centa. Czy mogę się odwrócić? Czuję się głupio, rozmawiając w ten sposób. Przecież może mnie pan równie łatwo zastrzelić, kiedy będziemy stali twarzą w twarz. Nie jestem uzbrojony. Proszę mnie wypuścić. Ja nic do pana nie mam.

— Pozwól mi zajrzeć do swojej torby.

— Nie — zaparł się Zeke.

Wzmógł się nacisk na jego kark.

— Tak.

— To tylko papiery. Mapy. Nic cennego. Ale pokażę panu coś fajnego, jeśli mnie pan wypuści.

— Coś fajnego?

— Proszę spojrzeć. — Zeke spróbował się lekko obrócić, lecz nie za bardzo mu to wyszło. — Proszę — powtórzył, próbując zyskać na czasie. — Jestem pokojowo usposobionym człowiekiem — stwierdził górnolotnie. — Wyznaję pokój Maynarda i nie chcę nikomu sprawiać kłopotów.

— Widzę, że wiesz co nieco o Maynardzie.

— Nawet sporo — wymamrotał chłopak. — Maynard był moim dziadkiem.

— Daj spokój — odezwał się człowiek za jego plecami. Zabrzmiało to raczej na zdziwienie niż niedowierzanie. — Nie jesteś jego wnukiem. Wiedziałbym o tym, gdyby dorobił się jakiegoś.

— Nie kłamię. Mogę to udowodnić. Moja mama to…

— Wdowa Blue? — przerwał mu przesłuchujący. — Faktycznie, zaczyna mi coś świtać, że miała potem syna — dodał i zamilkł.

— Tak. Miała mnie.

Zeke poczuł, że zimny krąg znika z jego karku, postanowił więc wykorzystać tę szansę i zrobił krok do przodu, nadał trzymając ręce w górze. Odwrócił się powoli i aż sapnął z niedowierzania.

— Zamierzał pan zastrzelić mnie z butelki?

— Nie — odparł mężczyzna, wzruszając ramionami. Na flaszce pozostały resztki czarno-białej nalepki. — W życiu nie słyszałem o kimś, kto by potrafił strzelać z butelek. Po prostu chciałem się upewnić.

— Co do czego?

— Że zrozumiesz — odparł zwięźle, opadając ciężko na obmurowanie dachu, co wskazywało, że tam właśnie siedział, kiedy Zeke mu przeszkodził, otwierając klapę.

Człowiek ten miał na twarzy maskę, co w tej okolicy było koniecznością, a na grzbiecie gruby sweter zrobiony na drutach i dwa płaszcze — ten na wierzchu był albo ciemnogranatowy, albo czarny. Z przodu ciągnął się szereg wielkich guzików, a poniżej Zeke ujrzał parę zbyt dużych spodni. Na nogach mężczyzna miał buty nie do pary. Jeden duży i brązowy, drugi krótszy i czarny. Przed nim leżała dziwnie wyglądająca laska. Podniósł ją, obrócił i ułożył na kolanach.