— Co z tobą, człowieku? — zapytał Zeke. — Dlaczego mnie tak nastraszyłeś?
— Dlatego, że tu przylazłeś — odparł mężczyzna tonem nie sugerującym chęci do żartów. — A właściwie czego tu?
— Czego tu co?
— Czego tu szukasz? Po coś tu przylazł? To nie miejsce dla dziecka, nawet dla potomka Maynarda. Cholera, możesz tu sobie napytać o wiele większych kłopotów, jeśli będziesz rozgadywał na prawo i lewo, kim jesteś, bez względu na to, czy mówisz prawdę czy kłamiesz. Ale szczęściarz z ciebie — powiedział mężczyzna.
— Szczęściarz? Po czym pan poznał?
— Choćby po tym, że trafiłeś na mnie, a nie na kogoś innego.
— I gdzie tu niby to szczęście? — zapytał Zeke.
— Choćby w tym, że nie dziabnąłem cię czymś, co by naprawdę zabolało — stwierdził człowiek w masce, machając od niechcenia trzymaną w dłoni butelką.
Chłopak nie widział przy nim niczego, czym można by zrobić komuś krzywdę, ale postanowił nie wspominać o tym. Podniósł lampę, poprawił torbę i spojrzał na mężczyznę spode łba.
— A pan powinien się cieszyć, że nie wyjąłem pistoletu.
— Masz pistolet?
— Tak, mam — przyznał Zeke zadziornie, prostując plecy.
— A gdzie?
Chłopak wskazał na torbę.
— Jesteś jednak głupkiem — mruknął człowiek w przydużych rzeczach, a potem uniósł butelkę do ust. Szkło uderzyło z głośnym brzęknięciem o maskę przeciwgazową. Spojrzał ze smutkiem w oczach na flaszkę i zakręcił nią, poruszając resztką płynu.
— Ja jestem głupkiem? Przyganiał kocioł garnkowi, jak zwykła mawiać moja mama, panie obszarpaniec.
Mężczyzna obrzucił go takim spojrzeniem, jakby miał zamiar powiedzieć coś nieprzyzwoitego na temat jego matki, ale zmilczał.
— Chyba nie dosłyszałem twojego imienia, chłopcze — burknął po chwili.
— Bo się nie przedstawiłem.
— Zatem zrób to teraz. — W wypowiedzianych kategorycznym tonem słowach krył się cień groźby. Nie spodobało się to chłopcu.
— Nie. Pan pierwszy mi się przedstawi, a ja się zastanowię, czy zdradzić swoje imię. Nie znam pana i nie mam pojęcia, co pan tutaj robi. No i… — zaczął grzebać w torbie, by w końcu wydobyć z niej stary rewolwer dziadka. Trwało to nie mniej niż dwadzieścia sekund, lecz mężczyzna siedzący na skraju dachu nawet nie drgnął, choć miał na to czas. — No i mam broń.
— Ano masz — mruknął napotkany, z jego tonu jednak nie wynikało, by przejął się pokazem siły. — I w końcu wziąłeś ją do ręki. Nie masz jakiegoś pasa do niej, no wiesz, kabury?
— Nie potrzebuję.
— Jasne — mruknął mężczyzna. — A teraz mów, jak się nazywasz?
— Jestem Ezekiel. Ezekiel Wilkes. Albo Zeke. A pan? — zapytał chłopak.
Jego rozmówca uśmiechnął się pod maską, zapewne dlatego, że udało mu się zmusić go do wyjawienia imienia, zanim sam podał swoje. Ezekiel zauważył to, ponieważ spoglądał mu prosto w oczy, które zwęziły się w charakterystyczny sposób.
— Ezekiel. Wilkes. Nie dziwię ci się, chłopcze, że odpuściłeś sobie kolor. — Widząc, że chłopak zbiera się do protestu, dodał szybko: — Nazywam się Alistair Chaos Osterude, ale możesz mnie nazywać jak wszyscy Rudi, jeśli masz ochotę.
— Masz na drugie imię Chaos?
— Skoro tak mówię, to mam. A teraz, mój drogi Ezekielu Wilkesie, racz mi wyjaśnić, co tutaj robisz, u licha? Nie powinieneś być teraz w szkole, pracy czy gdzie tam chadzacie? A jeszcze lepiej: czy twoja mama wie, gdzie polazłeś? Słyszałem, że z niej twarda sztuka. Idę o zakład, że wkurzy się niepomiernie, kiedy zauważy twoje zniknięcie.
— Mama jest w pracy. Będzie w domu dopiero za kilka godzin, a ja zdążę do tego czasu wrócić. Jak to mówią, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Ale po co ja marnuję czas na gadki z tobą? Proszę o wybaczenie, muszę już znikać.
Wsunął rewolwer na powrót do torby i odwrócił się plecami do Rudiego. Oddychał z trudem przez filtry maski, starając się zorientować, gdzie trafił i jak dalej iść.
— Dokąd się wybierasz? — zapytał Osterude, nie ruszając się z miejsca.
— Nie twój interes.
— Nie mój, racja. Gdybyś mi jednak powiedział, mógłbym wskazać ci drogę.
Zeke podszedł do krawędzi dachu i spojrzał w dół, lecz niewiele zobaczył przez gęste lepkie opary. Machanie lampą nie pomogło, jak okiem sięgnąć wszędzie widniała taka sama połyskująca żółto mgła.
— Mógłbyś mi powiedzieć, jak się dostać na Denny Hill — poprosił.
— Mógłbym, a jakże — odparł Rudi i zaraz zapytał: — A dokładnie w które miejsce na wzgórzu? To całkiem spory teren. A, rozumiem, chcesz się dostać do domu.
— To nie mój dom — zaprotestował Zeke bez namysłu. — Nigdy w nim nie byłem. Nigdy go nie widziałem.
— A ja i owszem — stwierdził Chaos. — To była całkiem miła buda.
— Była? Już jej nie ma?
— Nic mi o tym nie wiadomo — zaprzeczył Rudi, kręcąc głową. — Z tego co wiem, nadal tam stoi. Tyle że już nie jest tak przytulny jak kiedyś. Nic a nic. Zguba zeżarła całą farbę i mocowania. Wszystko ma tam teraz barwę żółtobrązową.
— Ale wiesz, gdzie to jest?
— Mniej więcej. — Rudi zdjął nogę z nogi, wstał i ruszył przed siebie chybotliwym krokiem, opierając się na lasce. — Mogę cię tam bez trudu zaprowadzić, jeśli naprawdę chcesz.
— Tak, chcę tam pójść — przyznał chłopak. — A czego chcesz w zamian za pomoc?
Rudi zastanowił się nad odpowiedzią, a może tylko czekał, aż coś wpadnie mu do głowy.
— Chcę się rozejrzeć po tym domu — odparł w końcu. — Twój ojczulek był bogatym człowiekiem, ale nie jestem pewien, czy jego chatę już obrobiono.
— Co chciałeś przez to powiedzieć?
— To co powiedziałem — prychnął Chaos. — Te domy i fabryczki nie mają już właścicieli, a w każdym razie nikt się nimi nie przejmuje. Połowa ludzi, którzy kiedyś tu mieszkali, już nie żyje. A ci, którzy zostali, tacy jak ja… — szukał słowa, które nie zabrzmiałoby zbyt brzydko i jednocześnie nie mijałoby się z prawdą. — My je oczyszczamy. Znaczy ratujemy porzucone mienie. Nie mamy zbyt wielkiego wyboru.
Coś nie pasowało w logice tego wywodu, lecz Zeke nie potrafił powiedzieć co. Rudi chciał się targować, on zaś nie miał mu nic do zaoferowania. Z drugiej jednak strony, jeśli ten staruch nie oszukiwał, sprawa wydawała się czysta i prosta.
— Niech będzie — odparł Zeke. — Jeśli zaprowadzisz mnie do tego domu, pozwolę ci zabrać z niego, co zechcesz.
— Dziękuję za pozwolenie, paniczu Wilkes — prychnął Rudi.
— To bardzo uprzejme z pana strony.
Zeke dobrze wiedział, kiedy ktoś się z niego nabija, ale nic sobie z tego nie robił.
— Tak sądzisz? Coś mi się wydaje, że chyba nie będę potrzebował takiego zgryźliwego przewodnika. Jak już wspomniałem, mam mapy miasta, sam mogę poszukać drogi.
— No i masz pistolet, tak. Zdaje się, że wspominałeś coś o nim. Dzięki niemu jesteś twardzielem gotowym na spotkanie Zguby, zgnilasów i takich wyrzutków jak ja. Rzekłbym, że mógłbyś ruszać choćby zaraz. — Usiadł na obmurowaniu dachu, jakby się nagle rozmyślił.
— Pewnie, że sam mogę znaleźć drogę — odparł buńczucznie Zeke, głośniej, niż powinien.
— Nie drzyj się tak, chłopcze — uciszył go Rudi, machając ostrzegawczo dłonią. — Dla twojego i mojego dobra, powiadam. Możesz tutaj trafić na kogoś znacznie gorszego niż ja, wierz mi, wolałbyś nie wiedzieć, o czym mówię. Daję słowo.