Wszystko leżało na swoim miejscu, tak jak pamiętała.
Chciała pochować te rzeczy razem z ciałem Maynarda. Wtedy nie wyobrażała sobie, że mogłaby ich kiedykolwiek potrzebować. Ale stróże prawa przyszli i wykopali jego ciało. A gdy je zwrócili, było całkiem nagie. Zdjęli z niego wszystkie ubrania, które z takim mozołem wcześniej nałożyła.
Pół roku później Briar znalazła je na progu domu, starannie złożone i upchnięte do sporej torby. Nigdy się nie dowiedziała, kto je zwrócił i dlaczego to zrobił. Uznała, że Maynard zbyt długo spoczywał w ziemi, by go ponownie niepokoić. I tym sposobem rzeczy, których używał na co dzień, trafiły do ukrytej szuflady pod dnem szafy.
Wyjmowała je teraz jedną po drugiej i układała na łóżku.
Karabin, odznakę, twardy skórzany kapelusz, pas z wielką owalną sprzączką i kaburę pod pachę. Ciężki płaszcz wisiał jak duch w czeluści czworonożnej szafy. Ściągnęła go z haczyka i wystawiła na światło. Czarny jak noc za tymi ścianami, gruby wełniany trencz został natarty tłuszczem, dzięki czemu stał się nieprzemakalny. Jego mosiężne guziki zmatowiały, ale wciąż mocno się trzymały. W jednej z kieszeni Briar znalazła gogle, których nigdy wcześniej u ojca nie widziała. Zdjęła swój przemoczony płaszcz i zamieniła go na okrycie Maynarda.
Kapelusz był nieco za duży, miała za to o wiele więcej włosów na głowie niż Maynard, co skompensowało różnicę. Pas ze sprzączką, na której wyryto litery MW, okazał się za długi, lecz nie przejęła się tym, tylko przewlekła go przez szlufki swoich spodni. Po zapięciu owalny kawał ciężkiego metalu zwisał jej nisko na brzuchu.
Z tyłu szafy stał płaski brązowy kufer pełen amunicji, szmat i oliwy. Briar nigdy wcześniej nie czyściła powtarzalnego spencera ojca, ale tysiące razy widziała, jak to robił, więc znała na pamięć każdy ruch. Przysiadła na skraju jego łóżka i powtórzyła każdą zapamiętaną czynność. Gdy zalśnił w końcu w słabym blasku skręconej lampy, wyjęła woreczek z gotowymi nabojami i włożyła je do magazynka.
Na dnie kuferka znalazła pudełko pełne zapasowej amunicji. Chociaż pokrywała je gruba warstwa kurzu, poukładane w nim naboje, mimo wieloletniego leżakowania, wyglądały jak nowe. Zapakowała je do sakwy, którą wypatrzyła pod łóżkiem. Dorzuciła do nich też gogle ojca, swoją maskę przeciwgazową jeszcze z czasów ewakuacji, kapciuch z tytoniem i całą zawartość słoja po kawie, który przezornie ukryła za piecykiem. Było tam ze dwadzieścia dolarów. Nie miałaby tak wielkiej sumy, gdyby nie to, że otrzymała właśnie kolejną wypłatę.
Nie przeliczyła banknotów. I tak wiedziała, że za tyle nie zajechałaby zbyt daleko. Niemniej powinno to wystarczyć na pokonanie muru. A jeśli się okaże, że kwota jest za mała, pomyśli nad innym rozwiązaniem.
Zauważyła pomiędzy grubymi zasłonami w oknie sypialni ojca, że niebo zaczyna się już różowić na horyzoncie — co oznaczało, że spóźniłaby się do pracy, gdyby oczywiście miała zamiar iść do oczyszczalni. Od dziesięciu lat nie miała jednego dnia wolnego, ale nie dbała o to, czy darują jej tę nieobecność czy ją wyleją.
Za nic nie pójdzie tam dzisiaj.
Musiała zdążyć na prom płynący na wyspę Bainbridge, tam gdzie stacjonowały i tankowały paliwo statki powietrzne lokalnych biznesmenów. Jeśli przemytnicy nie korzystali z tego samego portu, z pewnością znajdzie tam kogoś, kto wskaże jej drogę do miejsca, skąd przerzucają kontrabandę.
Wcisnęła strzelbę do skórzanego futerału i przewiesiła go sobie przez plecy, potem podniosła sakwę i zamknęła drzwi do szafy. Moment później zostawiła za sobą mroczny pusty dom.
Rozdział 7
Zanim Briar dotarła do promu, zrobiło się całkiem jasno. Niebo pokrywała warstwa szarej jak pleśń zawiesiny, ale w świetle słońca prześwitującego tu i ówdzie przez chmury widziała wyraźnie zarysy zalesionej wyspy za pasmem wody.
Tu i ówdzie spomiędzy drzew sterczały kopulaste kształty. Nawet z tak dużej odległości mogła zobaczyć ogromne statki powietrzne czekające na załogi i ładunek.
Prom zaskrzypiał i zanurzył się głębiej, gdy wchodziła na jego pokład. O tak wczesnej porze znajdowało się na nim tylko kilku podróżnych, ona była jedyną kobietą. Wietrzysko znaczyło pianą fale i szarpało rondem jej kapelusza, dlatego ściągnęła go niżej, prawie na oczy. Jeśli ktoś ją rozpoznał, nie okazał tego w żaden sposób. Może dlatego, że widział karabin albo zniechęcała go do tego zadziorna postawa. Briar opierała się obiema dłońmi o poręcz, stojąc na szeroko rozstawionych nogach.
A może po prostu wszyscy mieli ją gdzieś.
Większość pasażerów promu stanowili marynarze rozmaitego sortu. Mieszkańcy wyspy pracowali albo przy obsłudze statków powietrznych, albo na pirsie przy łodziach. Towar dostarczany drogą powietrzną musiał jakoś trafić do miasta, na przeciwległy brzeg.
Nigdy wcześniej nie zadawała sobie pytania, dlaczego nie umieszczono hangarów bliżej Przedmieść, dopiero w tej chwili zaczęła rozważać tę kwestię i doszła do pewnych konkluzji. Krótko mówiąc, do wniosku, że ci ludzie wolą trzymać swoje interesy z dala od ciekawskich oczu, zapewne z podejrzanych powodów. A wiadomo, im bardziej podejrzana działalność, tym większej potrzebuje anonimowości.
Po godzinie podskakiwania na krótkiej fali trzeszczący przeraźliwie, pomalowany na biało prom przycumował do przystani na przeciwległym brzegu.
Stanowiska załadunkowe ciągnęły się na sporej długości nabrzeża jedno obok drugiego, pooddzielane drewnianymi pomostami opancerzonymi przy linii wody grubą połyskliwą warstwą skorupiaków. Przed nimi znajdował się spory plac, za którym widniały grube stalowe rury wynurzające się z ziemi i znów znikające pod nią. Przymocowano do nich z tuzin statków powietrznych w rozmaitym stadium remontu. Przytwierdzono je masywnymi, wielkimi jak beczki szczypcami z brązu.
Latające machiny różniły się od siebie, i to bardzo. Niektóre były małe, jak choćby zwykłe balony na ciepłe powietrze, z nieodłącznymi gondolami tkwiącymi tuż pod ich obłymi brzuchami. Inne robiły znacznie większe wrażenie, ich kadłuby przypominały niektóre statki pływające po morzu, tyle że podwieszono je pod ogromnymi zbiornikami wodoru i napędzano śmigłami.
Briar nigdy wcześniej nie była na Bainbridge. Nie mając pewności, od czego powinna zacząć, stanęła na samym środku lądowiska, po którym dopiero zaczynali się krzątać pierwsi kupcy. Obserwowała załogi zgłaszające się do pracy, ludzi przenoszących ładunki na wozy, a potem z nich na pokłady łodzi.
Nie był to łatwy proces, ale przywożone drogą powietrzną towary udawało im się przenosić z niezwykłą płynnością.
Po pewnym czasie jeden z mniejszych statków powietrznych przechylił się nagle i dwaj członkowie jego załogi ześlizgnęli się zwinnie po linach, by odczepić trzymające go w doku kotwy. Gdy szczęki się rozwarły, marynarze wrócili tą samą drogą do sporej gondoli. Z niej wciągnęli zaczepy i zamocowali je na uchwytach.
Obok Briar przystanął starszy mężczyzna w kapitańskiej czapce, by przypalić fajkę.
— Bardzo pana przepraszam — zagaiła — który z tych statków przeleci najbliżej muru Seattle?
Spojrzał krzywo znad fajki, mierząc ją wzrokiem, zaciągnął się i odpowiedział:
— Jest pani po niewłaściwej stronie wyspy.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Że powinna pani pójść tamtą drogą. — Wskazał fajką błotnisty szlak, który znikał między drzewami. — Do samego końca. Tam znajdzie pani kogoś, kto będzie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
Zawahała się, kładąc dłoń na sakwie, ponieważ czuła przemożną potrzebę, by coś wziąć do ręki. Kolejny statek powietrzny oderwał się od rurowego doku, robiąc miejsce dla nowo przybyłej jednostki. Na jego burcie dostrzegła wymalowane litery. Z tego co pamiętała, była to nazwa firmy, nie samego statku.