— Proszę pani? — zawołał kapitan.
Briar odwróciła się do niego i zauważyła zdziwienie, z jakim spoglądał na jej pasek.
— To wcale nie taka wielka wyspa — dodał. — Dotarcie do… alternatywnego lądowiska nie zajmie pani wiele czasu, jeśli jego pani szuka.
Podziękowała mu i spojrzała na błotnistą niby-drogę.
— Był pan bardzo uprzejmy — stwierdziła.
— Raczej zrobiłem, co mogłem, by nie kłamać — odparł.
Ktoś opodal wykrzyknął nazwisko. Mężczyzna w kapitańskiej czapce uniósł rękę i skinął głową. Briar raz jeszcze przyjrzała się wskazanej jej drodze. Dopiero teraz zwróciła uwagę, że nikogo na niej nie widziała.
Nie miała pojęcia, czy powinna iść dalej z pełną nonszalancją, czy raczej zakraść się tam skrycie, dlatego zastosowała metodę godzącą oba te style i wycofała się spokojnie w kierunku niewielkiego wzgórza, z którego zeszła w koleiny porośniętego trawą przetartego szlaku.
Między nimi błoto było suchsze. Ostrożnie próbując grunt, przeszła na drugą stronę szlaku, a potem między drzewa, zostawiając za sobą lądowisko. Nigdy nie czuła się dobrze w lesie. Była dzieckiem miasta, tam się urodziła i wychowała, a między rozłożystymi pniami pokrytymi grubą chropawą korą czuła się taka malutka, że natychmiast oblatywał ją strach, iż zaraz jak w bajkach wypadnie zza nich jakiś wilk.
Szła wzdłuż szlaku, starając się nie utknąć na dobre w rozpaćkanym błocie. Za pierwszymi wzgórzami droga robiła się szersza i równiejsza, ale nadal Briar nie spotkała żywej duszy zmierzającej w tym samym albo przeciwnym kierunku.
— Może dlatego, że jest jeszcze wcześnie — mruknęła do siebie.
Im bardziej oddalała się od brzegu, tym drzewa robiły się wyższe, las gęstniał też z każdym krokiem. Właśnie dlatego nie zauważyła drugiego lądowiska, zanim dosłownie nie znalazła się pośrodku doków.
Zatrzymała się natychmiast i cofnęła na szlak tylko po to, by stwierdzić, że kończy się w tym właśnie miejscu. I że nie jest już sama.
Na skraju polany trzej masywni lotnicy palili fajki. Na jej widok wyjęli cybuchy z ust. Briar nie miała pojęcia, jak powinna się zachować w tej sytuacji, niemniej postanowiła, że nie da tego poznać po sobie. Najpierw obejrzała sobie zacumowane tu statki, potem przeniosła wzrok na gapiącą się w milczeniu trójkę.
Większość jednostek uwiązano do drzew, zupełnie jak konie. Pnie, na których owinięto liny, były wystarczająco grube i sztywne, by utrzymać tak wielki ciężar. Chwiały się i trzeszczały przy każdym podmuchu wiatru, ale na razie żaden ze statków powietrznych nie zerwał się z cumy. Jednostki ukryte na polanie różniły się od tych, które Briar widziała przy przystani. Nie lśniły tak bardzo i nie miały tak bardzo jednolitej struktury. Wyglądały raczej na poskładane z niezbyt pasujących do siebie części pochodzących z większych i cięższych statków niż na wytwory porządnej manufaktury.
Jeden z mężczyzn palących fajkę na skraju polany przypominał Briar człowieka, z którym pracowała w oczyszczalni. Był bardzo blady i brudny, miał na sobie workowate ubranie i gruby fartuch, z którego kieszeni wystawały długie skórzane rękawice.
Stojący obok niego lotnik był Mulatem o długich włosach zaplecionych w warkoczyki i związanych z tyłu szeroką szarfą. Miał na sobie gruby marynarski golf z wywiniętym kołnierzem znikającym pod gęstą czarną brodą.
Ostatni z palaczy był najlepiej ubrany z całej trójki. Skórę miał czarną jak węgiel i błękitną marynarkę z błyszczącymi mosiężnymi guzikami. Kącik jego ust z prawym uchem łączyła długa różowa blizna, którą zszyto złotymi szwami. Połyskiwały w promieniach wschodzącego słońca, gdy wybuchnął śmiechem na widok Briar.
Zaczął od gardłowego chichotu, a skończył trzęsącym brzuchem radosnym rzężeniem, do którego po chwili dołączyli pozostali lotnicy.
— Witam — powiedział, gdy w końcu przestał się krztusić. Sądząc z akcentu, pochodził zza gór, i to raczej z południa. — Zgubiła się pani?
Poczekała, aż skończy się ten napad wesołości.
— Nie — odparła.
— Aha — skwitował czarnoskóry, unosząc znacząco brew. — Zatem przybywa pani do Canterfax-Mar w konkretnym celu, jak mniemam? Szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnim razem gościliśmy tutaj taką damę.
— Co chciał pan przez to powiedzieć? — zapytała.
Wzruszył ramionami, wydymając grube wargi.
— Tylko tyle, że ma pani do nas zupełnie inny interes niż większość pań. Zatem słucham, czego szuka pani na naszym skromnym lądowisku. Z tego co widzę, ma pani bardzo konkretny cel.
— Muszę gdzieś polecieć. Szukam syna. Możecie mi w tym pomóc?
— To zależy, szanowna pani — odparł. Zostawił swoich kompanów i podszedł do niej.
Nie potrafiła powiedzieć, czy chciał ją postraszyć, czy tylko lepiej się jej przyjrzeć, ale musiała przyznać, że jak na swój wzrost wyglądał przerażająco. Nie był wyższy od jej ojca, lecz miał naprawdę szerokie bary i ręce masywne jak kloce drewna. Jego mięśnie wypychały szerokie rękawy błękitnej marynarki. Mówił niskim donośnym głosem, który brzmiał, jakby się dobywał z samego środka potężnej klatki piersiowej.
Briar się nie cofnęła ani nie spuściła wzroku. Nie poruszyła nawet palcem u nogi.
— Od czego zależy?
— Od wielu rzeczy. Muszę na ten przykład wiedzieć, dokąd życzy sobie pani polecieć i na jak długo.
— Musi pan?
— Rzecz jasna. Ten statek powietrzny należy do mnie. Widzi go pani? Oto „Wolny Kruk”, tak go nazwałem. Po części jest kradziony, po części kupiony, a resztę sam zrobiłem… Ale lata jak należy.
— Całkiem niezły — stwierdziła Briar, ponieważ uznała, że powinna go pochwalić. Wskazana jednostka wyglądała bowiem imponująco. Miała na burcie znak, widziała jego część i prawie udało jej się go odczytać.
Kapitan skrócił jej męki.
— Są tam litery CSA, ponieważ to tam, w Stanach Konfederacji, mój ptaszek został stworzony. Na szczęście udało mi się go zdobyć i znaleźć mu lepsze zastosowanie. Dlatego dzisiaj, w czas wojny i przygody, mogę powiedzieć śmiało, że to skrót od Czas Zwiedzić Amerykę, ponieważ to właśnie robię.
— Na razie nie jesteśmy jeszcze w Ameryce.
— Myli się pani, cały ten kontynent to Ameryka. Wie pani, że nazwano go tak na cześć pewnego włoskiego kartografa? A tak na marginesie, ten zakątek mapy, w którym pani mieszka, będzie niedługo pięknym stanem. To nieuniknione — zapewnił ją. — Trochę cierpliwości, gdy wojna się skończy, przyjdą zmiany.
— O ile wojna się skończy — burknęła.
Przyglądał się jej uważnie z bliska, stojąc o krok i nie spuszczając wzroku z kapelusza, a potem z odznaki, którą przypięła z boku pasa. Z wyraźnym podziwem stwierdził:
— Coś mi się nie wydaje, by pani reprezentowała ten rząd. W życiu nie słyszałem o kobiecie, która byłaby stróżem prawa, aczkolwiek ta blaszka wygląda niezwykle autentycznie — wskazał na odznakę. — W dodatku wiem, czyją była własnością. Poznaję te inicjały. — Tym razem jego paluch powędrował w kierunku sprzączki pasa ozdobionej wielkimi literami MW. — Nie mam pojęcia, dlaczego stary Maynard pilnuje teraz dostępu do pani gaci, ale nosi pani jego znak, dlatego ja i moi szanowni przyjaciele możemy uznać, że nie przychodzi w złych zamiarach.
— Nie chcę kłopotów — zapewniła go. — Nie szukam ich i nie mam zamiaru sprawiać. Staram się odnaleźć syna, a ponieważ nikt po tamtej stronie nie kwapił się z pomocą, przypłynęłam tutaj.