Выбрать главу

Czarnoskóry kapitan uścisnął jej dłoń.

— Może zatem dobijemy targu — powiedział. — Ale najpierw proszę powiedzieć, bo nie uczyniła pani tego dotąd: cóż to za miejsce, do którego można dolecieć tylko przy pomocy ludzi z tej strony wyspy?

— Seattle — odparła. — Muszę się dostać za mur, do miasta. Tam poszedł mój syn.

— Pani syn już nie żyje — mruknął, kręcąc głową. — Albo stał się jednym z tych przeklętych.

— Wątpię. Dostał się do miasta i został tam uwięziony.

— Dostał się za mur, powiada pani? A niby jakim to sposobem? Nie widzieliśmy tu żadnego dzieciaka.

— Przeszedł systemem dawnych kanałów.

— W takim razie powinien wrócić tą samą drogą!

Briar przestała go słuchać. Cofnęła się o krok. Starała się opanować drżenie głosu, gdy mówiła:

— Nie może! Tej nocy było trzęsienie ziemi, musieliście je poczuć nawet tutaj. Stare kanały zawaliły się po nim i przejście zostało zamknięte. Muszę się dostać za mur i uwolnić syna. Muszę to zrobić, rozumie pan?!

Uniósł ręce w górę i cofnął się także, ale znacznie dalej, prawie do czekających na skraju polany kolegów. Szeptali między sobą przez dłuższą chwilę, potem wrócił i znów stanął przed nią.

— Nie, nie rozumiem — odparł. — Przecież tam nie ma powietrza, którym można oddychać, o czym na pewno pani wie. Tam można znaleźć tylko śmierć.

— I ludzi — wtrąciła pospiesznie. — Tam nadal mieszkają i pracują ludzie.

— Mówi pani o sztywniakach? Owszem, wiemy o nich, tyle że oni przebywają tam od lat, więc mieli czas się nauczyć, jak unikać pożarcia albo zagazowania. Ile lat ma pani syn?

— Piętnaście. Ale jest sprytny i uparty.

— Każda matka mówi to samo o swoich pociechach — zbył ją. — A jak zamierza pani się wydostać z miasta, jeśli ją tam zabierzemy? Wespnie się pani na mur czy wykopie nowy tunel?

— Tego punktu planu jeszcze nie opracowałam — wyznała — ale na pewno coś wymyślę.

— Następna dostawa gazu będzie za niecały tydzień — odezwał się Mulat stojący za kapitanem, wyjmując z ust fajkę. — Jeśli przeżyje do tej pory, będzie mogła się uczepić rzuconej liny.

— Zachęcasz ją do tej wyprawy? — zapytał czarnoskóry, obracając się na pięcie.

— Dlaczego nie? Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy podrzucić jej do miasta, skoro chce za to zapłacić.

— Choćby dlatego, że nie mamy dzisiaj sprzętu do odebrania gazu — dopowiedział kapitan, patrząc prosto w oczy Briar, chociaż to nie ona zadała pytanie. — Dwie najlepsze sieci potargaliśmy ostatnim razem o wieżę i nadal nie zostały załatane. A poza tym do tej pory nie padło ani jedno słowo dotyczące zapłaty, stąd moje przypuszczenie, że nasz niespodziewany gość z pewnością nie jest nadzianą wdówką.

— Nie jestem — przyznała. — Ale mam trochę pieniędzy…

— Aby nakłonić nas do lotu nad miasto przed odebraniem sieci, potrzebowałaby pani nieco więcej niż trochę pieniędzy. Uwielbiam pomagać damom w opałach, ale biznes to biznes.

— Rozumiem… Czy znajdę tutaj kogoś innego, kto tam poleci?

— Znaczy się kogoś na tyle głupiego, by dał się na mówić na lot za mur? Sam nie wiem. — Wsunął ręce do kieszeni unijnej marynarki. — Nie sądzę.

— A Clay? — wtrącił znowu Mulat. — To pies na ładne kobietki i do tego gorący wyznawca pokoju Maynarda.

Briar nie miała pojęcia, czy drwią z niej, czy raczej jej schlebiają, po namyśle stwierdziła jednak, że lepiej się trzymać tej drugiej wersji.

— Clay? Któż to taki? Mogę z nim porozmawiać?

— Może pani. — Kapitan skłonił głowę. — Naprawdę życzę powodzenia w poszukiwaniach tego urwisa, ale ostrzegam, Seattle to piekielnie niebezpieczne miejsce. Nie dla kobiety, a tym bardziej nie dla dziecka.

— Proszę mnie zaprowadzić do tego Claya — oświadczyła lodowatym tonem. — Nie dbam o to, czy tam nie przeżyje nawet pies czy szczur. Muszę się znaleźć za murem, zanim słońce dzisiaj zajdzie, tak mi dopomóż Bóg… a nawet Maynard — dodała, przypominając sobie słowa Rectora.

— Jak sobie pani życzy. — Podał jej ramię, które przyjęła, mimo iż nie była pewna, czy powinna to zrobić. Postanowiła jednak, że dopóki inni będą wobec niej mili, ona zachowa się w podobny sposób. Nie miała pojęcia, ile pomocy może potrzebować ze strony tych przemytników, więc na wszelki wypadek robiła dobrą minę do złej gry, choć bała się ich przeraźliwie.

Przedramię kapitana było tak twarde, na jakie wyglądało pod rozciągniętym do granic możliwości rękawem marynarki. Briar z trudem powstrzymywała się od nerwowego przebierania palcami. Kapitan poklepał ją uspokajająco po wierzchu dłoni.

— Póki nosi pani znak Maynarda — powiedział — i nie łamie jego pokoju, nikt pani tu nie zrobi krzywdy. Nie ma powodu do obaw.

— Wierzę panu — odparła, choć sama nie była pewna, czy to prawda. — Niemniej moje zdenerwowanie nie wynika bynajmniej z powodu pańskiej bliskości.

— Martwi się pani o syna?

— Tak. Przepraszam, nie dosłyszałam pańskiego nazwiska, kapitanie…

— Hainey, Croggon Hainey — przedstawił się. — Po prostu kapitan albo kapitan Hainey, jeśli woli pani kurtuazję. Dla przyjaciół Crog.

— Może być kapitan. Dziękuję za okazaną mi pomoc.

Uśmiechnął się szeroko, szczerząc rzędy szokująco białych zębów.

— Proszę jeszcze nie dziękować. Na razie niczego nie zrobiłem, a mój przyjaciel i wspólnik może mieć kompletnie odmienne zdanie i odmówi pani pomocy.

Crog poprowadził ją środkiem polany pomiędzy trzeszczącymi cicho olbrzymami przycumowanymi do pobliskich drzew. Latające machiny poruszały się tam i z powrotem w powietrzu, obijając się lekko o szczyty drzew, trąc dnami gondol o wiecznie zielone gałęzie i ptasie gniazda.

Najbliższa wyglądała dość marnie, jakby jej twórca nie do końca wiedział, co chce osiągnąć, mimo wszystko jednak sprawiała wrażenie solidnej konstrukcji. Do tego stopnia, że człowiek mógł mieć wątpliwości, czy zdoła się oderwać od ziemi. Podwieszono pod nią przypominającą kształtem kanu stalową gondolę wielkości solidnego domostwa i dwa zbiorniki na gaz na pewno nie mniejsze niż wozy transportowe. Połączono je z kadłubem nitami, gwoździami i śrubami, a całość zwisała nad polaną utrzymywana trzema długimi grubymi linami.

Z dna gondoli zwisała kołysząca się łagodnie drabinka sznurowa. Obok niej, w cieniu rzucanym przez ten przedziwny statek powietrzny, siedział mężczyzna na składanym drewnianym krzesełku. W zgięciu łokcia trzymał butelkę whiskey. Poruszała się ona rytmicznie z każdym jego oddechem i gdyby nie gogle na jego oczach, można by z góry założyć, że zasnął kamiennym snem.

Crog zatrzymał się kilka jardów od pochrapująco cicho wspólnika i odezwał się teatralnym szeptem:

— Pani pozwoli, że przedstawię jej kapitana Andana Claya. A tam, nad jego wysoko sklepioną czaszką, może pani podziwiać jego przesławny statek „Naamah Darling”. Proszę go obudzić, tylko delikatnie i w miarę możliwości zachowując bezpieczny dystans.

— Zaraz, zaraz, nie zamierza pan chyba…

— To pani prosi o przysługę, zatem ten zaszczyt pozostawiam pani. Można mu dać kuksańca. Życzę powodzenia. Jeśli Clay nie wyrazi zgody, mogę pani zaproponować wyłącznie rejs za trzy dni, gdy polecimy po gaz. Jeśli jednak uda się pani nakłonić go do zrzucenia w mieście, proszę zapamiętać: „Wolny Kruk” pojawi się we wtorek przy Wieży Smitha. Wtedy podejmę panią bez żadnych kosztów dodatkowych, aczkolwiek jakiś drobny upominek byłby mile widziany.