Zdjął jej dłoń ze swojego przedramienia, lecz natychmiast zacisnęła kurczowo palce na rękawie jego marynarki.
— Dziękuję — wyszeptała. — Naprawdę dziękuję. Jeśli odbierze mnie pan we wtorek, znajdę jakiś sposób, aby to panu wynagrodzić. Znam parę miejsc w centrum, w których może być coś wartościowego. Na pewno się to panu opłaci.
— W takim przypadku to ja pani będę winny podziękowania.
Moment później zniknął za plątaniną konarów, lin i wiszących statków powietrznych. Briar tymczasem robiła, co mogła, by nie kulić się przed mężczyzną śpiącym w cieniu „Naamah Darling”.
Andan Clay ni to siedział, ni to leżał na składanym krzesełku. Jasne włosy miał tak krótko przycięte, że na pierwszy rzut oka wydawał się kompletnie łysy. Uszy natomiast znajdowały się bardzo wysoko na czaszce. W lewym Briar zauważyła trzy srebrne ćwieki. W prawym nie miał za to ani jednego. Ubrany był w brudny podkoszulek i brązowe spodnie, których nogawki niknęły w cholewach wysokich butów.
Briar uważała z początku, że jest za zimno, by mógł zasnąć w tak lekkim stroju, ale gdy zbliżała się do cienia, poczuła, że temperatura rośnie z każdym krokiem. Zdążyła się spocić, zanim stanęła przed Clayem. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że usadowił się tuż pod bojlerami, które nieustannie podgrzewały gaz wypełniający pokrywę statku.
Nie nadepnęła na żadną gałązkę, nie trąciła też stopą kamyczka. Zamarła w miejscu, wpatrując się tylko intensywnie, lecz i to wystarczyło, by go obudzić. Nagle, bez żadnej zapowiedzi, wyprostował się na krześle, a potem niezdarnym zaspanym ruchem przesunął gogle na czoło.
— Czego? — zapytał tonem sugerującym, że nie do końca spodziewa się odpowiedzi.
— Andan Clay? — odpowiedziała pytaniem i zaraz dodała: — Kapitan „Naamah Darling”?
— Mówię — burknął. — Do kogo?
— Słucham?
— Do kogo mówię?
— Jestem… pasażerką. To znaczy chcę nią być. Chcę się dostać w pewne miejsce, a kapitan Hainey kazał mi porozmawiać o tym z panem. — Pominęła resztę wypowiedzi Croga.
— Poważnie?
— Tak.
Przekręcił głowę w lewo, potem w prawo. Briar usłyszała, jak trzeszczą mu wszystkie stawy.
— Dokąd chce pani lecieć?
— Za mur.
— Kiedy?
— Teraz.
— Teraz? — Zabrał butelkę z zagłębienia w łokciu i postawił ją na ziemi obok krzesełka. Wzrok miał już całkiem trzeźwy. Orzechowe, niemal miedziane oczy lśniły mu mocno, mimo iż nadal znajdował się w cieniu rzucanym przez statek. Gapił się na nią, nie mrugnąwszy nawet powieką, dopóki nie poczuła się niepewnie.
— Syn mi uciekł — streściła swoją opowieść. — Poszedł do miasta. Idę go odnaleźć.
— Nigdy wcześniej pani tam nie była?
— W każdym razie nie zaglądałam tam od czasu postawienia muru. Dlaczego pan pyta?
— Bo gdyby pani tam była, nie wierzyłaby dzisiaj, że dzieciak mógł tam przeżyć.
Odpowiedziała mu równie hardym spojrzeniem prosto w oczy.
— Mój syn potrafi przeżyć w takich warunkach. Jest cwany i przygotował się dobrze.
— Jeśli poszedł za mur, jest zwykłym głupkiem — poprawił ją Andan.
— Nie jest głupkiem, po prostu został… źle poinformowany. — Użyła najwłaściwszego określenia, aczkolwiek wypowiedzenie go na głos wiele ją kosztowało. — Proszę mnie wysłuchać, potrzebuję pomocy. Mam ze sobą dobrą maskę, a za murem na pewno znajdę drogę. Crog obiecał, że podejmie mnie we wtorek…
— Naprawdę wierzy pani, że dożyje tam do wtorku?
— Tak. Wierzę.
— W takim razie proszę wybaczyć, ale z pani też idiotka.
— Może mnie pan obrażać do woli, jeśli tylko zabierze mnie pan za ten mur.
Uśmiechnął się półgębkiem, jakby miał zamiar ją wyśmiać, lecz kąciki ust zatrzymały mu się w pół drogi.
— Pani mówi poważnie. I jest uparta. Niemniej będzie tam pani potrzebowała czegoś więcej niż to — wskazał palcem karabin — i znak Maynarda, jeśli chce przetrwać cała i zdrowa.
— Jeśli będę przestrzegała pokoju…
— Wtedy część ludzi, których pani spotka po wewnętrznej stronie muru, także będzie go przestrzegać. Ale na pewno nie wszyscy. Jest tam szaleniec nazwiskiem Minnericht, który rządzi częścią miasta, i spora liczba Chińczyków, którzy mogą, choć niekoniecznie odnosić się z szacunkiem do białej kobiety. Chociaż bandyci będą najmniejszym problemem. Widziała pani kiedyś zgnilasa? Takiego naprawdę wygłodniałego?
— Tak. Widziałam ich podczas ewakuacji.
— Akurat — prychnął, kręcąc głową, lecz nawet wtedy nie oderwał wzroku od sprzączki jej paska. — Tamci nie byli nawet głodni. Ci, z którymi będzie pani miała do czynienia, nie jedli od dobrych piętnastu lat. To oni stanowią problem. I poruszają się całymi stadami.
— Mam sporo amunicji — poklepała dłonią sakwę.
— I stary powtarzalny sztucer, jak widzę. Na pewno będzie użyteczny w tych warunkach, ale gdy skończy się amunicja, wpadnie pani w łapy zgnilasów albo kumpli Minnerichta. A może zadziobią panią kruki. Z tymi cholernymi ptaszyskami nie da się dogadać. Pozwoli pani, że zadam jej pytanie.
— Jeszcze jedno?
— Tak, jeszcze jedno — burknął gniewnie i wskazując palcem na jej podbrzusze dodał: — Skąd pani to ma?
— Co? — Sądząc z kierunku, chodziło mu chyba o sprzączkę do pasa. — A… dlaczego pan pyta?
— Ponieważ już ją widziałem. I chcę wiedzieć, skąd ją pani wytrzasnęła.
— To nie pański interes — stwierdziła.
— Domyślam się. Tak samo nie moim interesem będzie, co się z panią stanie po tamtej stronie, pani Blue.
Zatkało ją na dłuższą chwilę, mogła jedynie przełknąć ślinę. Strach ścisnął ją za gardło tak mocno, że nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.
— Ja się tak nie nazywam — wydukała w końcu.
— Przecież wiem, kim pani jest — stwierdził.
— Nie — pokręciła głową, choć nieco zbyt mocno. — Już nie. Od czasu wybudowania muru noszę nazwisko Wilkes. Tak samo jak mój syn, jeśli koniecznie musi pan wiedzieć. — Pozostałe słowa wypluła z siebie zbyt szybko, jakby nie potrafiła ich powstrzymać:
— Uważa, że jego ojciec był niewinny, po części dlatego, że jak pan słusznie zauważył, jest głupkiem. Poszedł za mur, bo chciał udowodnić, że ma rację.
— A to da się udowodnić?
— Nie — odparła. — Choćby dlatego, że to nieprawda. Ale Zeke, jak pan doskonale wie, to jeszcze dziecko. Pozjadał wszystkie rozumy i nie przyjmuje do wiadomości, że może być inaczej. Musiał tam pójść i przekonać się na własne oczy.
— Rozumiem — skinął głową. — Ale wie o znaku Maynarda i znalazł drogę za mur. Poszedł dołem, jak sądzę.
— Tak, kanałami. Niestety w nocy było trzęsienie ziemi, które zasypało stary kanał odpływowy. Zeke nie może stamtąd wyjść, a ja nie mogę się dostać do środka. A teraz proszę powiedzieć: zabierze mnie pan do miasta czy nie? Jeśli chce pan odmówić, proszę nie zwlekać, znajdę kogoś innego.
Nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się, mierząc ją dość obojętnym spojrzeniem. Rozmyślał nad czymś, i to dość intensywnie. Briar nie miała pojęcia, co mu może chodzić po głowie ani dlaczego tak szybko domyślił się prawdy. Nie miała nawet pewności, czy pokrewieństwo z Maynardem pomoże jej w tej sprawie.