— Od tego należało zacząć — stwierdził w końcu Andan.
— Od czego?
— Od powiedzenia, że jest pani córką Maynarda. Dlaczego pani tego nie zrobiła?
— Ponieważ oznaczałoby to automatycznie, że zostanę potraktowana jak wdowa Blue. Nie wiem, czy w takim przypadku koszt nie przewyższyłby hipotetycznego zysku.
— Rozumiem — przyznał, wstając.
Zajęło mu to kilka sekund. Było co podnosić z krzesełka.
Gdy wyprostował się w końcu, stając pod dnem gondoli „Naamah Darling”, Briar ujrzała przed sobą najwyższego człowieka, jakiego spotkała w życiu. Umięśniony potężnie Andan Clay, mierzący siedem i pół stopy, był kimś więcej niż tylko kawałem chłopa. Wyglądał przerażająco. Szczerze mówiąc, nie grzeszył urodą, a jeśli dodało się jego prostacki wygląd do rozmiarów giganta, człowiek z trudem przezwyciężał ochotę, by wziąć nogi za pas, ledwie go zobaczył.
— Przestraszyłem panią? — zapytał, wyjmując z kieszeni parę długich rękawic i naciągając je na wielgachne dłonie.
— A powinnam się pana bać?
Założył drugą rękawicę i schylił się po butelkę.
— Nie — rzucił, spoglądając po raz kolejny na sprzączkę przy pasie. — Pani ojciec ją nosił.
— Jak i wiele innych rzeczy.
— Ale nie pochowano go we wszystkich. — Andan wyciągnął do niej dłoń. Uścisnęła ją z ulgą. Jej palce zniknęły na moment w czeluści rękawicy. — Witam na pokładzie „Naamah Darling”, pani Wilkes. Może popełniam błąd, zabierając panią, było nie było, to dość ryzykowna spłata dawnego długu, jako że może pani tam zginąć, ale i tak dostanie się pani do miasta, jeśli nie ze mną, to z kimś innym.
— To prawda.
— Zatem najlepsze co mogę zrobić, to przygotować panią na tę wyprawę. — Wskazał kciukiem grzejniki nad swoją głową i dodał:
— Dysze lada moment będą rozgrzane. Zabiorę panią za mur.
— Za… ten stary dług?
— To dług stary, ale też niemały. Siedziałem w areszcie na stacji, kiedy pojawiła się Zguba. Razem z bratem odnieśliśmy pani ojca do domu. Mimo to nie przeżył. — Pokręcił głową raz jeszcze. — Nie był nam nic winien, a mimo to wrócił, by nas wypuścić. I dlatego, pani Wilkes, jeśli nie ma innego sposobu… teraz pomogę pani tam wrócić.
Rozdział 8
Zeke z wielką niechęcią wykonywał polecenia Rudiego. Zamknął się i słuchał. Gdzieś w dole, chyba na poziomie ulicy, usłyszał jakieś szuranie i drapanie. Niestety, nie mógł niczego dostrzec, zastanawiał się więc, czy Chaos nie próbował go przypadkiem nastraszyć.
— Niczego nie widzę — mruknął.
— I dobrze — odparł Rudi. — Jeśli ich widzisz, zazwyczaj jest już za późno na ucieczkę.
— Ich, czyli kogo?
— Zgnilasów. Widziałeś ich kiedyś?
— Tak — przyznał Zeke. — I to wielu.
— Wielu? Ciekawe, jakim cudem mogłeś na nich trafić na Przedmieściach? Wątpię, abyś kiedykolwiek trafił na jednego albo dwóch, ale pewności nie mam. Może mówisz prawdę i to ja się mylę. Niemniej tutaj jest ich zawsze wielu. Chadzają stadami, jak psy. Minnericht uważa, że jest ich co najmniej kilka tysięcy. Zamkniętych w miejscu, skąd nie da się wyjść i gdzie nie ma pożywienia.
Zeke nie chciał, by Rudi zobaczył, że się boi, dlatego prychnął pogardliwie.
— Tysiące, powiadasz? To sporo. Kim jest ten Minnericht i ile czasu zajęło mu ich zliczenie?
— Nie wymądrzaj się, smarkaczu — burknął Chaos, przykładając butelkę po raz kolejny do maski w okolicach ust. Tak bardzo chciał się napić, lecz nie mógł tego zrobić. — Staram się być dobrym człowiekiem, który wyciąga do ciebie pomocną dłoń. Jeśli jej nie potrzebujesz, skacz, proszę, z tego dachu na ulicę, pobaw się w berka z nieumarłymi, a zobaczysz, czy mnie to obejdzie. Dam ci nawet dobrą podpowiedź: nic a nic.
— Nie dbam o to! — Zeke znów podniósł głos, a gdy Rudi zeskoczył z obmurowania dachu, on także się cofnął i o mały włos wpadłby do otworu z drabiną, którym dostał się na górę.
Rudi zamachnął się dziwaczną laską i podetknął mu ją pod brodę.
— Zamknij pysk — syknął. — Nie będę się powtarzał, bo nie muszę. Narób smrodu i przywab tu zgnilasów, a osobiście zepchnę cię na ulicę. Możesz ściągać sobie na głowę problemy, jeśli je lubisz, ale mnie z tego wyłącz. Cieszyłem się ciszą i spokojem, zanim się tu pojawiłeś, więc jeśli nadal będziesz mi tu bruździł, ukręcę ci ten cholerny łeb.
Zeke, nie spuszczając wzroku z Rudiego, wsunął dłoń do torby, by poszukać rewolweru. Mężczyzna jednym płynnym ruchem laski strącił pasek torby z jego ramienia, posyłając ją na dach.
— To nie są Przedmieścia, chłopczyku. Jeśli tutaj będziesz się zachowywał jak idiota, ktoś natychmiast obije ci tyłek albo da w zęby. Narobisz problemów, a zostaniesz przerobiony na gówno zgnilasów, zanim nastanie ranek.
— Do jutrzejszego ranka jest jeszcze sporo czasu. — Zeke nie spuszczał z oczu zakończenia laski, która wciąż mierzyła w jego krtań.
— Wiesz, o czym mówię. Uspokoisz się zaraz czy wstąpimy na wojenną ścieżkę?
— Już na niej jesteśmy.
Rudi cofnął laskę i obrzucił jej koniec uważnym spojrzeniem. Postawił ją potem na dachu i oparł się o nią mocno. W drugiej ręce wciąż trzymał butelkę, mimo iż była niemal pusta.
— Nie wiem nawet, czemu się tobą przejmuję — burknął, gdy stanął ponownie na nogach. — Chcesz zobaczyć ten dom czy nie?
— Chcę.
— Zatem będziesz robił, co ci każę, albo nigdy nie ujrzysz go na własne oczy. Zrozumiano? A teraz zamknij pysk i nie odzywaj się, dopóki ci na to nie pozwolę. I trzymaj się blisko mnie. Nie oszukuję i nie próbuję cię wystraszyć, mówiąc, jak niebezpieczna jest ta okolica. Idę o zakład, że nie przeżyłbyś tutaj jednej godziny, gdybyś poszedł na własną rękę. Jeśli nadal chcesz to zrobić, proszę bardzo, idź, droga wolna. Niemniej postąpisz znacznie mądrzej, jeśli będziesz się trzymał mnie. Wybór należy do ciebie.
Zeke zebrał z dachu swoją torbę i zastanawiał się nad wyborem, tuląc ją do piersi. Jego sytuacja wyglądała nie najlepiej, i to z wielu powodów.
Po pierwsze, nie cierpiał, kiedy ktoś mówił mu, co ma robić, zwłaszcza gdy tym kimś był nieznajomy obdartus, który wyglądał na ochlapusa tylko czekającego na okazję do kolejnej popijawy. Po drugie, miał spore wątpliwości co do motywów kierujących człowiekiem, który najpierw groził mu, a potem nagle obiecywał pomoc. Zeke nie ufał Rudiemu, dlatego nie wierzył w ani jedno jego słowo.
Więcej nawet, nie lubił go.
Ale gdy zerkał za krawędź dachu i widział w dole wirującą leniwie zawiesinę o barwie gnijących cytrusów, a potem przenosił wzrok na sąsiedni wysoki budynek, na którym siedziała setka wielkich czarnych ptaszysk wpatrujących się w niego łapczywie złotawymi ślepiami… zaczynał mieć wątpliwości, czy samotna wyprawa ma jakikolwiek sens.
— Te ptaki… — powiedział, wolno cedząc słowa. — Dawno tu są?
— Oczywiście — odparł Rudi, obracając butelkę i wylewając resztkę płynu za krawędź dachu. Gdy ją opróżnił, została odstawiona w kąt. — Są bogami tego miejsca, jak wszystkie inne stworzenia.
Zeke przyglądał się sąsiedniej budowli, jej gzymsom, parapetom i innym wystającym elementom, na których roiło się od granatowoczarnych piór i złotawych ślepi ledwie widocznych w bladym świetle rodzącego się właśnie dnia.
— Przepraszam, ale nie rozumiem.
Rudi podszedł do najbliższego mostka i podciągnął się na półkę obok niego. Skinieniem ręki kazał chłopcu iść w swoje ślady.