— Są wszędzie i widzą wszystko — mówił. — Czasami ci pomogą, czasami zaatakują. Nigdy nie możesz być pewny, jak się zachowają. Nie rozumiemy ich i prawdę powiedziawszy, chyba nie lubimy. Niemniej — wzruszył ramionami — są tutaj. Idziesz czy nie?
— Idę — odparł Zeke, lecz jeszcze przez chwilę nie ruszał się z miejsca.
Coś było nie tak z jego stopami. Nie miał pojęcia, o co chodzi, dopóki budynek nie zakołysał mu się mocniej pod nogami.
— Rudi? — Zawołał z takim wyrzutem, jakby sądził, że to wina jego towarzysza i kategorycznie żądał zaprzestania głupich kawałów.
Wstrząsy nasilały się z każdą chwilą.
— To trzęsienie ziemi — poinformował go Chaos. — To tylko trzęsienie ziemi, chłopcze. Trzymaj się.
— Czego?
— Czegokolwiek.
Zeke cofnął się od otworu w dachu i przycupnął w narożniku obok miejsca, gdzie czekał mężczyzna w masce. Przywarł do obmurowania całym ciałem, modląc się, by wstrząsy nie nabrały większej mocy i by budynek, na którego dachu się znaleźli, przetrwał kataklizm w stanie nienaruszonym.
— Trzeba przeczekać — odezwał się Rudi, ale w jego głosie zabrakło pełni przekonania, aczkolwiek nie było w nim także zaskoczenia. Trzymał się ceglanego muru, a w pewnym momencie położył nawet dłoń na ramieniu Zeke’a, aby go uspokoić.
Chłopak nie poczuł się wcale bezpieczniej, niemniej dziękował Bogu za to, że w tak trudnym momencie nie jest sam i ma obok siebie kogoś innego. Chwycił dłoń Rudiego i trzymając się jej, podpełzł bliżej narożnika. Gdy wstrząsy osiągnęły apogeum, zamknął oczy, ponieważ nie miał pojęcia, co jeszcze mógłby zrobić.
— Twoje pierwsze? — zapytał Chaos swobodnym tonem, chociaż nadal nie puszczał dłoni Zeke’a.
— Pierwsze poważne — odparł chłopak. Zęby mu dzwoniły, gdy mówił, więc natychmiast zamknął usta.
Wstrząsy ustały tak szybko i niespodziewanie, jak się zaczęły. To znaczy nie w jednej chwili, lecz po ostatnim naprawdę silnym wahnięciu łomot nagle przycichł i budynek przestał drżeć. Teraz kołysał się co parę sekund, o wiele delikatniej jednak.
Wszystko to nie trwało dłużej niż dwie minuty.
Zeke miał nogi miękkie jak galareta. Udało mu się stanąć na nich, dopiero gdy oparł się o ścianę i rękę Rudiego. Kolana uginały się pod nim, ale zdołał je zablokować. Wyprostował plecy i czekał. Z tego co pamiętał, wstrząsy i hałasy mogły powrócić w każdej chwili.
Nie wróciły.
Podobnie jak nie wrócił ryk towarzyszący trzęsieniu. Przed momentem był ogłuszający, a teraz Zeke słyszał wyłącznie łoskot spadających cegieł i tynku osypującego się na płyty chodnika.
— To było… — jęknął, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów.
— To było…
— To było zwykłe trzęsienie ziemi i tyle. Robisz z igły widły.
— Nigdy wcześniej nie przeżyłem takiego.
— No to masz je już za sobą — burknął Rudi. — Choć nie było wcale takie straszne. Wydawało ci się silniejsze, bo jesteśmy na dachu. Tak czy inaczej, powinniśmy się zbierać. Istnieją spore szanse, że wstrząsy zasypały część kanałów i będziemy musieli szukać obejść.
Otrzepał się z pyłu, obejrzał laskę i wygładził płaszcz.
— Możesz zostawić tutaj lampę — powiedział. — Szczerze mówiąc, radziłbym ci to zrobić. Za moment będziemy mieli wystarczającą ilość światła, a niosąc ją z sobą, jeszcze rozwalisz szkło albo gdzieś ci się zgubi. Zresztą zaraz wrócimy na poziom ulicy, a tam jej płomień może zwrócić na nas uwagę tych, których bardzo nie chcemy spotkać.
— Nie zostawię lampy.
— A ja ci mówię, że to zrobisz. Nie proszę, chłopcze. Nie pójdziesz ze mną, jeśli się jej nie pozbędziesz. Spójrz, możesz ją zawiesić tutaj, w tym kącie. Zabierzesz ją, jak będziesz wracał do domu.
Zeke zgodził się, acz bardzo niechętnie. Postawił lampę w najbliższym narożniku dachu i przykrył dokładnie znalezionymi w pobliżu śmieciami.
— Jesteś pewien, że nikt jej nie ukradnie?
— Mocno bym się zdziwił, gdyby zniknęła — zapewnił go Rudi.
— Chodźże wreszcie. Słońce już wschodzi, a my musimy wykorzystać blask dnia do maksimum. Dom twoich rodziców jest daleko stąd.
Zeke wspiął się za nim na półkę. Niepokoił się, czy kruchy pomost, zbudowany z ułamanych żerdzi, płyt i innych resztek, utrzyma kulejącego mężczyznę, ale mimo głośnych trzasków i drżenia nie załamał się pod ich wspólnym ciężarem.
Chłopak cieszył się, że nie widzi poziomu ulicy, lecz nie powstrzymało go to od zapytania:
— Jak wysoko jesteśmy?
— Tylko kilka pięter nad ziemią. Zanim zejdziemy na poziom ulicy, będziemy musieli się wspiąć jeszcze wyżej. Mam nadzieję, że nie cierpisz na lęk wysokości.
— Skądże! — odparł Zeke. — Lubię się wspinać.
— Świetnie. Czeka nas cała masa wspinaczek.
Przeszli pomostem do okna w budynku po przeciwnej stronie ulicy. Zabity deskami otwór wydawał się ślepym zaułkiem, ale Rudi przesunął doskonale zamaskowaną dźwignię i przeszkoda otworzyła się do wnętrza budynku, pozwalając im wejść do mrocznego i pachnącego wilgocią pomieszczenia, przypominającego nieco piekarnię, od której Zeke rozpoczął swój pobyt w tym mieście.
— Gdzie jesteśmy? — wyszeptał.
Rudi zapalił świecę zapałką, mimo że było już dawno po wschodzie słońca.
— Moim zdaniem w piekle — odparł.
Rozdział 9
Andan Clay mówiąc „teraz”, tak naprawdę miał na myśli: „Kiedy wróci reszta załogi”. Zapewnił jednak Briar, że to opóźni wylot co najwyżej o godzinę, ale jeśli w tym czasie znajdzie inną, lepszą ofertę, niech się nie zastanawia, tylko ją przyjmuje. Potem zaprosił ją na górę, do swojej kajuty, i powiedział, by czuła się jak u siebie w domu, chociaż byłby wdzięczny, gdyby niczego nie dotykała.
Sam został na zewnątrz, gdzie zajął się obowiązkami, czyli kręceniem zaworami i sprawdzaniem wskaźników.
Briar wspięła się po chybotliwej drabinie sznurowej do furty burtowej i moment później znalazła się w bardzo dużym pomieszczeniu — choć to akurat wrażenie mogło wynikać z faktu, że było niemal całkowicie puste. Z powały zwisały wielkie płaskie pakunki podwieszone na szynach, które można było opuszczać i przesuwać za pomocą systemu dźwigni. Przy obu burtach oraz na dziobie i rufie znajdowało się także kilka skrzyń i beczek przytwierdzonych na stałe do pokładu. Natomiast cały środek ładowni był pusty, wisiały nad nim tylko lampy naftowe przypominające światła pozycyjne tradycyjnych statków, umieszczone na tyle wysoko i daleko od powały i ścian, by mocniejszy wstrząs nie mógł ich porozbijać. W każdej zamiast płonących knotów Briar widziała dziwaczne szklane bańki jarzące się żółtawym światłem. Zastanawiała się, skąd ktoś taki jak Clay ma do nich dostęp.
Na prawej burcie, z dala od drabiny sznurowej, zauważyła ciąg drewnianych stopni przytwierdzonych do ściany.
Wspięła się po nich. Na wyższym poziomie znalazła kabinę wypełnioną rurami, przyciskami i dźwigniami. Trzy czwarte burty zajmowała gruba tafla szkła, miejscami przydymionego, podrapanego, a nawet pokruszonego, tyle że od zewnętrznej strony. Na szczęście nie zauważyła na niej ani jednej rysy, a gdy stuknęła w nią paznokciem, rozległ się głuchy odgłos, tak różny od normalnego brzęknięcia.
Na mostku znajdowały się dźwignie o wiele dłuższe od jej przedramienia oraz jaskrawo pomalowane przyciski zajmujące większą część kapitańskiej konsoli. Z podłogi wystawały ustawione pod kątem pedały, a z paneli nad głową zwisał ciąg zapadek.