Z zupełnie niezrozumiałego powodu Briar poczuła nagle, i to bardzo wyraźnie, że jest obserwowana. Zamarła więc, kierując wzrok na przeszkloną ścianę. Nie słyszała za sobą żadnego dźwięku — nawet oddechu, stąpnięcia czy skrzypienia drewnianej podłogi — niemniej była pewna, że nie jest tutaj sama.
— Fang! — zawołał z dołu Clay.
Briar podskoczyła na ten dźwięk i obróciła się błyskawicznie.
Zobaczyła przed sobą człowieka. Stał tak blisko, że mógłby ją pochwycić, gdyby tylko chciał.
— Na górze jest kobieta. Postaraj się nie wystraszyć jej na śmierć!
Fang okazał się szczupłym, choć w żadnym razie nie wychudzonym niskim mężczyzną — na pewno nie był wyższy niż Briar. Włosy miał tak czarne, że połyskiwały granatowo, zaczesywał je do tyłu i spinał wysoko na głowie w koński ogon.
— Witam — odezwała się niepewnie.
Nie odpowiedział, mrugnął jedynie skośnymi piwnymi oczyma.
Głowa Claya wychynęła z otworu w podłodze.
— Wybaczy pani — przeprosił Briar. — Powinienem panią ostrzec. Fang jest w porządku, choć to najcichszy sukinsyn, jakiego w życiu spotkałem.
— Czy on… — zaczęła, lecz zaraz umilkła, obawiając się, czy to pytanie nie będzie zbyt obcesowe. — Czy mówi pan po angielsku? — zwróciła się do stojącego przed nią człowieka w luźnych spodniach i mandaryńskiej bluzie.
— On w ogóle nie mówi — odpowiedział za niego kapitan. — Ktoś obciął mu język, ale kto i dlaczego, nie wiem. Za to doskonale rozumie, co się do niego mówi. Po angielsku, chińsku, portugalsku i cholera wie po jakiemu jeszcze.
Fang odsunął się od Briar i położył płócienny chlebak obok siedzenia po lewej. Wyjął z niego pilotkę i nałożył ją na głowę. W tylnej części miała wycięty otwór, przez który mógł wystawić koński ogon.
— Proszę się nim nie przejmować — kontynuował Clay. — To porządny facet, chociaż ma takie imię.
— Skąd się wzięło? — zapytała Briar.
Kapitan wspiął się na szczyt schodów i ruszył do przodu mocno pochylony. Był zbyt wysoki, by poruszać się po kajucie w postawie wyprostowanej.
— Z tego co wiem, takie mu nadano. Pewna kobieta z chińskiej dzielnicy na południu, w Kalifornii, twierdziła, że imię to oznacza człowieka dumnego i prawego, chociaż w naszym języku kojarzy się z jadowitością albo kąsaniem. Musiałem uwierzyć jej na słowo.
— Z drogi — rozległ się kolejny głos.
— Ja ci na drodze nie stoję — odparł Clay, nawet się nie odwracając.
Z dołu nadszedł kolejny mężczyzna, tłustawy i uśmiechnięty. Miał na głowie futrzaną uszankę, ubioru dopełniał brązowy skórzany płaszcz zapięty na niezbyt pasujące do siebie mosiężne guziki.
— Rodimer, to pani Wilkes. Pani Wilkes, to Rodimer. Proszę go ignorować.
— Ignorować? Mnie? — udał obrazę, gdyż nie udało mu się zamarkować braku zainteresowania osobą Briar. — Chyba zacznę wznosić modły, aby pani tego nie robiła. — Chwycił dłoń pasażerki i złożył na niej wilgotny długi pocałunek.
— No dobrze, nie będę robiła — zgodziła się, wyrywając dłoń spod jego ust. — Czy to już wszyscy? — zapytała Claya.
— Tak, wszyscy. Gdybym miał jeszcze jednego członka załogi, zabrakłoby nam miejsca na ładunek. Fang, zajmij się linami. Rodimer, grzejniki mają odpowiednią temperaturę, są gotowe do działania.
— Poziom wodoru sprawdzony?
— Zatankowaliśmy do pełna w Bradenton. Powinno go wystarczyć jeszcze na kilka rejsów.
— Jak rozumiem, zlokalizowałeś przeciek?
— Zlokalizowałem. — Clay skinął głową. — Czy pani — zwrócił się do Briar — leciała kiedykolwiek takim statkiem?
Przyznała uczciwie, że nie.
— Ale nic mi nie będzie — zapewniła.
— Oby. Sama pani posprząta po sobie, jeśli żołądek tego nie wytrzyma. Rozumiemy się?
— Oczywiście. Czy będę mogła usiąść?
Rozejrzał się po wąskiej kabinie, nie znalazł jednak żadnego wygodnego miejsca.
— Zazwyczaj nie zabieramy pasażerów — usprawiedliwił się. — Musi nam pani wybaczyć, ale nie ma tu kajut pierwszej klasy. Proszę przynieść sobie tutaj jakąś skrzynkę, jeśli ma pani ochotę wyglądać na zewnątrz, albo — wskazał potężną dłonią niewielki kolisty właz z tyłu kabiny — przejść do przedziału sypialnego. Tam mamy hamaki. Wprawdzie nie są zbyt wygodne, ale da się na nich siedzieć. Nie ma pani choroby lokomocyjnej?
— Nie.
— Pytam, żeby się upewnić, bo z tyłu może nieźle kiwać.
— Przecież już mówiłam, że nie zrobi mi się niedobrze — ucięła rozmowę, zanim zdążył coś dodać. — Zostanę tutaj. Chcę to widzieć.
— No to proszę się rozgościć — odparł. Chwycił ciężką skrzynię i przesunął ją pod samą burtę. — Dotarcie do muru zajmie nam godzinę. Do tego będziemy potrzebowali trzydziestu minut na dokonanie zrzutu. Spróbuję wysadzić panią gdzieś, gdzie… Wprawdzie tam nie ma bezpiecznych miejsc, niemniej…
Rodimer się wyprostował i zmierzył Briar zupełnie innym spojrzeniem.
— Zamierza pani iść za mur? — zapytał głosem odrobinę zbyt melodyjnym jak na jego wygląd i posturę. — Boże Wszechmogący, Clay! Chcesz wysadzić tę panią w samym środku Seattle?
— Ta pani złożyła mi propozycję nie do odrzucenia. — Kapitan obserwował Briar kątem oka.
— Pani Wilkes… — zaczął Rodimer, wolno cedząc słowa, jakby to nazwisko nic mu nie mówiło, gdy usłyszał je po raz pierwszy, ale po gruntownym przemyśleniu uznał, iż może mieć większe znaczenie, niż przypuszcza. — Pani Wilkes, miasto za murem nie jest miejscem dla…
— …damy. Tak, wiem. Uprzedzano mnie o tym. Nie jest pan pierwszym, który to mówi, ale wolałabym, aby nie kończył pan tego zdania. Muszę się dostać za mur i uczynię wszystko, by tego dokonać. Kapitan Clay był na tyle miły, że zgodził się ułatwić mi zadanie.
Rodimer zamknął usta, pokręcił głową i ponownie skupił się na przyrządach, którymi był otoczony.
— Jak pani sobie życzy, madame. Niemniej muszę dodać, że cholernie żałuję, iż nie ma pani zamiaru wysłuchać, co mam do powiedzenia.
— Nie mam zamiaru — powtórzyła — ale to jeszcze nie powód, żeby się umawiać na mój pogrzeb. Wrócę stamtąd we wtorek.
— Hainey obiecał, że wyciągnie ją podczas następnego odbioru — wtrącił Clay. — Jeśli przetrwa do tego czasu, będzie mogła bezpiecznie wrócić.
— Źle się z tym czuję — wyznał Rodimer. — Zostawianie kobiety w tym mieście jest według mnie czymś wysoce niewłaściwym.
— Możliwe — mruknął Clay, siadając na swoim fotelu — ale odlecimy, jak tylko Fang wróci, a ona poleci z nami i zostanie w mieście, jeśli nie rozmyśli się po drodze. Mógłbyś wciągnąć windę dziobową?
— Tak jest. — Pierwszy mat pochylił się i pociągnął jedną z długich dźwigni. Gdzieś nad nimi coś ciężkiego odłączyło się od jednego mechanizmu i przywarło do drugiego. Szczęknięcie, które rozległo się przy okazji, dotarło aż do kabiny.
Kapitan chwycił za rączkę wiszącą mu nad głową i przyciągnął drążek do piersi.
— Pani Wilkes, za panią na burcie wisi sieć na ładunek. Przymocowana jest na stałe. Może się pani jej przytrzymać, jeśli będzie trzeba, jak choćby teraz. Najlepiej objąć ją oburącz.
— Czy… będzie nami mocno rzucało?
— Raczej nie, przynajmniej z tego co mi wiadomo. Mamy dobrą pogodę, ale w pobliżu muru są silniejsze prądy powietrzne. Jest tak wysoki, że wiatry wiejące z gór rozbijają się o jego ściany. Czasami trafiamy tam na przykre niespodzianki.