Fang pojawił się w kabinie tak samo cicho jak za pierwszym razem. Tym razem Briar nie westchnęła głośniej na jego widok, lecz nie zrobiło to na niemym Chińczyku żadnego wrażenia.
Zorientowała się, że wystartowali, po niewielkiej zmianie kąta nachylenia podłogi. Gałęzie ocierały się o zewnętrzną powłokę z głośnym chrzęstem, gdy „Naamah Darling” wzbijał się w górę. Początkowo leciał wolno niesiony tylko wypornością gazu pompowanego do zbiorników znajdujących się nad kabiną, bez pomocy śmigieł czy innych źródeł napędu. Nie drżał też ani się nie kołysał. Leciał tak wolno, że z trudem dawało się wyczuć zmianę wysokości, dopóki nie zostawił w dole czubków najwyższych drzew.
Start przebiegł o wiele spokojniej i ciszej, niż oczekiwała Briar. Oprócz trzeszczenia lin i skrzypienia metalowych łączy nie słyszała żadnych dźwięków. Potem jednak Clay przyciągnął do swoich kolan okrągłą kolumnę, naciskając po drodze trzy guziki. W tym samym momencie wnętrze mostka wypełnił narastający świst pary mknącej z grzejników do rur, a potem do dysz, które nadały statkowi prędkości i pchnęły go w kierunku chmur. Działanie odrzutu spowodowało także lekkie przechylenie kadłuba, gdy „Naamah Darling” skręcał na wschód, idąc jednocześnie w górę przy akompaniamencie kolejnych chrzęstów, trzasków i jęków.
Po osiągnięciu wymaganego pułapu statek Claya ustabilizował lot i posuwał się gładko do przodu, popychany od czasu do czasu strumieniami rozgrzanej pary wytryskującej z dysz. Briar opuściła swoje siedzisko na skrzynce i stanęła za fotelem kapitana, by przyjrzeć się niebu i widocznej w dole ziemi.
Znajdowali się tak wysoko, że nie potrafiła rozróżnić łodzi i promów krążących nieustannie pomiędzy wyspą a brzegiem kontynentu, ale gdy minęli w końcu pas wody i znaleźli się ponownie nad lądem, bez trudu rozpoznawała kolejne osiedla, a nawet większe ulice. Tereny oczyszczalni ciągnęły się przez równinę zajmującą brzeg zatoki. Na sąsiadujących z nią wzgórzach i łączących je stromych przełęczach pełno było domów, do których tuż przed nimi masywne konie ciągnęły właśnie wielkie cysterny z wodą, realizując cotygodniową dostawę.
Szukała wzrokiem swojego domu, lecz nie potrafiła go odnaleźć.
Chwilę później w oddali pojawił się zarys muru otaczającego centrum Seattle — kręta szara toporna masa górująca nad zabudowaniami Przedmieść. „Naamah Darling” zbliżył się do niej, ale zanim minął szczyt, skręcił i zaczął lecieć wzdłuż ceglanej zapory.
— O tej porze roku — uprzedził Clay wiszące już w powietrzu pytanie pasażerki — żaden statek powietrzny, przynajmniej należący do oficjalnych kompanii kupieckich, nie zbliża się tak bardzo do zamkniętego miasta. Wszyscy wybierają trasę północną, kierując się na góry. Gdybyśmy polecieli prosto i zaczęli podchodzić do lądowania, ktoś by nas na pewno zauważył.
— I co wtedy? — zapytała.
— Z czym?
— Pytałam, co by było, gdyby ktoś nas zauważył.
Clay, Rodimer i Fang wymienili wiele mówiące spojrzenia.
— Nie wiecie — odpowiedziała za nich — ale nie macie zamiaru się o tym przekonywać.
— Mniej więcej — rzucił przez ramię kapitan. — Kwestie ruchu po niebie nie zostały jeszcze uregulowane tak szczegółowo jak po drogach. Na to też przyjdzie pora, niemniej dzisiaj jedyne władze interesujące się tą sprawą mają na głowie wojnę prowadzoną daleko na wschodzie. Widziałem kilka rządowych jednostek w okolicy, ale na moje oko to byli klasyczni dezerterzy. Wątpię, aby zajmowały się tutaj ściganiem innych statków powietrznych albo ich kapitanów. Moim zdaniem znacznie bardziej powinniśmy się obawiać ataku ze strony innych podniebnych piratów.
— Mówiąc o dezerterach, miał pan na myśli statki takie jak Croggona Haineya? — zapytała.
— Tak, właśnie o takie jednostki mi chodziło. Nie mam pojęcia, czy kradzież zabaweczki należącej do przegrywającej strony przyniosła mu jakiś pożytek, ale…
— Oni jeszcze nie przegrali — wtrącił Rodimer.
— Przegrywają wszystkie starcia od prawie dziesięciu lat. Szczerze mówiąc, zrobiliby przysługę wszystkim, gdyby znaleźli jakieś spokojne miejsce i podpisali akt kapitulacji.
Rodimer nacisnął jeden z pedałów, kładąc na nim stopę, i jednocześnie przełączył kontakt nad głową, trącając go wierzchem dłoni.
— To cud, że Konfederaci nadal się trzymają. Gdyby nie ta trasa kolejowa…
— Tak, wiem. Gdyby nie milion innych celów, które rozwalili lata temu. Ale jest, jak jest, i tylko Bóg w niebiesiech wie, jak długo jeszcze pociągną — dokończył Clay.
— A dlaczego tak to was obchodzi? — zapytała Briar.
— Mnie osobiście nie bardzo — wyznał kapitan. — Może z wyjątkiem tego, że chciałbym, aby ten kraj przyłączył w końcu terytorium Waszyngtonu, ponieważ tylko w ten sposób napłyną do nas prawdziwe amerykańskie pieniądze. Może dzięki nim uda się w końcu zrobić porządek z naszym miastem. W Klondike nie ma już złota, o ile w ogóle kiedyś tam było, a my nie zarabiamy wystarczająco wiele, by sobie poradzić ze wszystkimi problemami. — Wskazał ręką na okno po swojej prawej. — Ktoś musi w końcu coś z tym zrobić, ale jeden Jezus wie, że żaden z naszych oficjeli nie ma nawet cienia pomysłu, jak podejść do tej sprawy.
Jego pierwszy oficer pokiwał głową.
— Ale my całkiem nieźle sobie tutaj radzimy. Zresztą nie tylko my.
— Istnieją lepsze sposoby zarabiania na życie. I uczciwsze. — W głosie Claya pojawiła się nuta napomnienia, więc natychmiast zrezygnowali z drążenia tego tematu.
— Co pan powiedział o podniebnych piratach? — zapytała wobec tego Briar.
— Ja tylko wspomniałem o ich istnieniu. Na szczęście w tych okolicach nie ma ich zbyt wielu. Mało kto ma na tyle mocne nerwy, by schodzić niżej po ten gaz. Niektórzy z nas widzą to tak: pomagamy mieszkańcom Przedmieść, likwidując powoli zagrożenie, jakie ze sobą niesie Zguba. Wie pani, gaz wciąż się wydobywa z ziemi, wypełniając przestrzeń wewnątrz muru jak zupa talerz. Zbierając go, pomagamy miastu.
— Jeśli pominiemy milczeniem, na co go potem przerabiacie — zauważyła Briar.
— Ja tego nie robię i to nie mój problem — odparł Clay zupełnie spokojnie, jakby nie obraziła go ta uwaga.
Nie dyskutowała z nim, ponieważ dość już miała awantur.
— Jesteśmy już na miejscu? — zapytała, widząc, że „Naamah Darling” zwalnia i zawisa nad murem.
— Tak, dotarliśmy do celu. Fang?
Chińczyk wstał z fotela i zszedł po drewnianych stopniach. Kilka sekund później Briar usłyszała, jak coś wielkiego obraca się albo toczy. Zaraz potem statek się zachwiał i opadł nieco, gdy odzyskał równowagę. Dosłownie w chwili gdy „Naamah Darling” na powrót znieruchomiał, Fang wrócił. Miał na twarzy maskę przeciwgazową, a na rękach tak grube skórzane rękawice, że z trudem poruszał w nich palcami.
Skinął głową Clayowi i Rodimerowi, którzy odpowiedzieli tym samym.
— Ma pani maskę? — zapytał kapitan.
— Tak.
— Proszę ją założyć.
— Już? — Sięgnęła do sakwy i wyjęła maskę. Paski i sprzączki były mocno poplątane, musiała je kolejno rozprostować i dopiero potem nałożyć uprząż na głowę.
— Tak, już. Fang otworzył luk ładowni i rzucił kotwicę na szczyt muru. Gaz jest gęsty i ciężki, więc na razie nie ma niebezpieczeństwa, że się wzniesie powyżej poziomu ładowni, ale gdy znowu ruszymy, pęd powietrza może go roznieść po całym statku.
— Dlaczego zakotwiczyliście do muru?