Выбрать главу

— Żeby „Naamah Darling” był stabilniejszy. Wspominałem pani o tutejszych prądach powietrznych. Nawet w tak spokojny dzień istnieje niebezpieczeństwo gwałtownego podmuchu, który może porwać stojący wolno statek i znieść go w dół. Dlatego kotwiczymy jednostki do szczytu, używając lin długości kilkuset stóp. Dzięki nim możemy odbić w kierunku miasta, jak nie przymierzając, szalupa od pirsu. — Odpiął pasy, odsunął kolumienkę steru i wstał z fotela. Przeciągnął się, w ostatniej chwili przypominając sobie, że nie może wyprostować pleców, dzięki czemu nie wyrżnął czołem w szybę. — Potem wyrzucamy puste zbiorniki i włączamy maksymalny ciąg. Dysze popychają nas z powrotem nad mur, a zbiorniki szybują za nami, napełniając się po brzegi gazem. Dodatkowa moc unosi nas też w górę, ponieważ jak już wspomniałem, gaz jest cięższy, niż się pani wydaje. Trzeba całej mocy, jaką posiada nasza ślicznotka, by wzbić się ponownie w powietrze.

Briar założyła maskę na głowę, zapięła wszystkie paski, ale nie dociągała ich jeszcze, żeby móc rozmawiać. Zostawiła ją sobie chwilowo na czole.

— Czyli mówiąc w skrócie, szybujecie nad skażoną częścią miasta, opuszczacie zbiorniki, a potem odpalacie silniki, które wynoszą was za mur.

— Tak to wygląda w skrócie. Musi pani teraz poczekać na koniec dryfowania. Wysadzimy panią na jednej z rur doprowadzających powietrze. Ześlizgnie się pani po niej albo zejdzie. Sugerowałbym kombinację obu technik. Proszę zapierać się rękoma i kontrolować opadanie stopami. Do powierzchni ziemi daleko i nie wiadomo, co tam pani zastanie.

— Nie wiecie tego? — Nadal trzymała maskę na czole, nie mając zamiaru odciąć się od nich za jej grubą skórą.

Clay podrapał się po policzku, a potem nałożył własną maskę, wielką i czarną, zakrywającą nos i usta. Gdy dociągnął paski, uszczelniając ją, jego głos brzmiał jak przytłumiony szept.

— Jeśli wysadzimy panią przy rurach doprowadzających powietrze, ma pani spore szanse wylądować w przepompowni. Niestety nie mam pojęcia, jak ona może wyglądać. Nigdy nie byłem w takim miejscu. Wiem tylko, że służy sztywniakom do zdobywania czystego powietrza.

Rodimer także nałożył maskę na swoje krągłe oblicze. Teraz tylko Briar nie miała ochrony na twarzy. A zaczynała już wyczuwać Zgubę w powietrzu, gorzkawy posmak tego, co czaiło się poniżej. Musiała w końcu opuścić maskę i uczyniła to bez dalszego wahania.

To było paskudne uczucie. Maska pasowała, ale nie do końca. Pasemko gumy otaczające część twarzową podwinęło się, uciskając skórę, a całość, ciężka i niewygodna, odstawała nieco na czole i policzkach. Briar poprawiła górne paski, starając się nie powyrywać sobie przy okazji zbyt wielu włosów. Wnętrze maski cuchnęło gumą i… przypalonymi tostami. Ciężko jej było oddychać, nie mówiąc już o smaku wciąganego do płuc powietrza.

— Cóż to takiego? — zapytał Clay. — Stara MP80?

Skinęła głową.

— Z czasów ewakuacji.

— Dobry model — przyznał. — Ma pani zapasowe filtry węglowe?

— Nie, ale te nie były zbyt długo używane. Powinny sporo wytrzymać.

— Na pewno przydadzą się na jakiś czas. Może nawet na cały dzień, jeśli będzie pani miała odrobinę szczęścia. Proszę chwilę poczekać. — Sięgnął pod konsolę i wyjął karton pełen czarnych krążków różnej wielkości. — Jaki ma pani rozmiar?

— Dwa i trzy czwarte.

— Mam trochę takich. Proszę wziąć kilka. Nie są zbyt ciężkie, przydadzą się w razie czego. — Wybrał cztery, przymierzając je do siebie, a potem oglądając pod światło padające zza szyby. Usatysfakcjonowany ich stanem podał filtry Briar. Gdy chowała je do sakwy, dodał: — A teraz proszę uważnie posłuchać. One nie wystarczą do utrzymania pani przy życiu przez kilka dni, a nie mam ich aż tak dużo, żeby panią zaopatrzyć. Musi pani szukać zabezpieczonych miejsc, w których jest powietrze nadające się do oddychania. Mają ich tam trochę na dole, tego akurat jestem pewien. Niestety nie mam pojęcia, jak je znaleźć.

Briar, opuszczając głowę, by zapiąć sakwę, uderzyła się boleśnie spodem maski w obojczyk.

— Dziękuję — powiedziała. — Był pan dla mnie bardzo miły, za co jestem niezmiernie wdzięczna. Jak już znajdę się tam, to znaczy w domu, mam na myśli ten dawny dom, w którym zresztą nie mieszkałam długo, poszukam pieniędzy, tych prawdziwych, i innych… cennych rzeczy. Chciałam tylko powiedzieć, że jakoś to panu wynagrodzę.

— Proszę się tym nie kłopotać — odparł ledwie słyszalnym głosem. — Wystarczy mi, jeśli pani przeżyje. To ja tutaj jestem komuś coś winien, ale nie będę mógł uznać tego długu za spłacony, jeśli pani stamtąd nie wróci.

— Zrobię co w mojej mocy — obiecała. — Proszę mi tylko wskazać drogę, abym mogła odszukać syna.

— Oczywiście. — Wskazał jej schody do ładowni. — Panie przodem.

Zejście po nich, gdy maska trzęsła się przy każdym kroku, nie należało do najłatwiejszych, nie mówiąc już o tym, że Briar nie widziała zbyt dobrze przez okrągłe grube soczewki, które zawężały mocno pole widzenia. Smród panujący wewnątrz także ją zniesmaczał, lecz nie mogła nic na to poradzić, więc postanowiła udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku, oddycha bez trudu i nie czuje ciężaru zdzierającego jej skórę ze skalpu przy każdym gwałtowniejszym ruchu.

W ładowni Fang obsługiwał bloki służące jako hamulce dla lin, na których wisiały poszczególne zbiorniki na gaz. Rodimer pracował po drugiej stronie pomieszczenia, chwytając powleczone warstwą gumy puste worki i wypychając je na zewnątrz przez otwarty luk.

Briar przysunęła się ostrożnie do krawędzi prostokątnego otworu w dnie gondoli, by spojrzeć w dół. Nie zobaczyła jednak prawie nic, co bardzo ją zdziwiło, a nawet zaszokowało.

W luku widać było jedynie brązowawą mgłę, która spowijała miasto z wyjątkiem szczytów kilku najwyższych budynków. Żadnych ulic ani ciągów zabudowań. Żadnych śladów życia. Słyszała jednie odległe, gorzko brzmiące skargi skrzeczących głośno czarnych ptaszysk.

Ale im dłużej wpatrywała się w ten widok, tym więcej niewyraźnych szczegółów dostrzegała w prześwitach między gęstszymi tumanami gazu. Tu na moment wyłonił się fragment dziwnego totemu, by zaraz zniknąć w rdzawej zawiesinie. Tam mignęła strzelista wieża kościoła, lecz opar połknął ją niemal natychmiast.

— Mówiliście coś o rurach doprowadzających powietrze…

W tejże chwili dostrzegła je. Statek wisiał dokładnie nad nimi, musiała wychylić się nieco mocniej, by trafiły w pole jej widzenia. Rura była jasna, pomalowano ją na jaskrawożółty kolor, teraz upstrzony w wielu miejscach ptasim guanem. Chwiała się lekko w przód i w tył, trzymana w ryzach przez wyglądające bardzo delikatnie dziwne rusztowanie, które przypominało jej nieco krynolinę. Briar nie widziała, do czego ta konstrukcja jest umocowana, ale przypuszczała, że musi to być jakiś budynek bądź pień uschniętego drzewa.

Rura wznosiła się wysoko nad powierzchnię brudnej mgły. Była na tyle szeroka, że mogłyby się w niej zmieścić dwie osoby. Briar wychyliła się jeszcze mocniej, aby sprawdzić, gdzie się kończy.

— Nadal jesteśmy za nisko — zawołał do niej Clay. — Proszę nam dać jeszcze chwilę. Wzbijemy się o kilka stóp, wtedy będzie pani mogła zeskoczyć. Gaz jest gęsty, będzie nas wypychał w górę, dopóki nie ściągniemy ładunku.

— Zeskoczyć? — powtórzyła za nim, mało się nie dławiąc.

Świat pod jej stopami wirował, tak odległy, wyblakły i bezdenny.

Gdzieś tam, w tej gęstej mgle, był uwięziony i zagubiony jej piętnastoletni syn. Prócz zrozpaczonej matki nikt inny nie mógł zejść na dół, aby go uratować. Tylko ona zamierzała go odnaleźć i zabrać za trzy dni na pokład „Wolnego Kruka”.