Skupianie się na tej myśli dla dodania sobie otuchy i odpędzenia koszmarnych wizji spaliło jednak na panewce.
— Rozmyśliła się pani? — zapytał Rodimer. Nawet przez grubą maskę Briar usłyszała ton nadziei w jego głosie.
— Nie. Nikt inny po niego nie pójdzie. On ma tylko mnie. — Mówiła te słowa, nie potrafiąc oderwać wzroku od mrocznego wiru kłębiącego się pod dnem gondoli.
Tymczasem „Naamah Darling” wzbijał się powoli w górę, wypychany przez masy gęstego gazu, dzięki czemu Briar miała coraz lepszy widok. Z tego poziomu dostrzegała w odrażającej zawiesinie zarysy kolejnych rur. Chwiały się niczym czułki gigantycznego owada kryjącego się we mgle. Oplecione rusztowaniami kołysały się nieustannie pchane porywami wiatru, ale zawsze wracały do pionu.
W tejże chwili znaleźli się nad wylotem najbliższej rury. Była tak blisko, że Briar mogłaby jej dotknąć, gdyby się wychyliła. I zrobiła to, wyciągając dłoń przez otwarty luk. Jej palce musnęły nieco szerszy kołnierz obramowania wylotu.
Rura była nierówna w dotyku i zarazem dziwnie śliska. Jakby wykonano ją z wielu warstw grubej tkaniny pokrytej potem warstwą wosku. Niestety, przez tak grube soczewki nie była w stanie dostrzec innych szczegółów, musiała więc poprzestać na zgadywaniu. Do usztywnienia długiego rękawa użyto drewnianych obręczy. Znajdowały się mniej więcej co cztery stopy jedna od drugiej, nadając całości wygląd dżdżownicy o segmentowanej budowie.
W końcu statek osiągnął najwyższy punkt, wylot rury znalazł się prosto pod jego gondolą.
— Teraz, pani Wilkes, albo nigdy — powiedział kapitan.
Zaczerpnęła głęboko tchu, co było dość bolesnym przeżyciem, gdyż powietrze musiało najpierw pokonać filtry, zanim trafiło do płuc.
— Dziękuję — powtórzyła raz jeszcze.
— Proszę nie zapominać: zaparcie się rękami spowolni zjazd w dół.
— Nie zapomnę — obiecała.
Skinęła głową w stronę Rodimera i Fanga, a potem uchwyciła się mocno obramowania rury. Clay przeszedł na drugą stronę prostokątnego luku. Oplątał sobie sieć towarową wokół nadgarstka, by nie stracić równowagi.
— Dalej — ponaglił ją. — Pomogę pani.
Mimo że nie tknął jej palcem, czuła go za sobą, wiedziała, że stoi z wyciągniętą dłonią gotów powstrzymać upadek, gdyby próbowała wyskoczyć w złym momencie. Nagle chwycił ją wolną ręką za łokieć.
Oparta się na nim i ostrożnie postawiła nogę na obramowaniu rury. Teraz mogła się odbić od pokładu „Naamah Darling” i przywrzeć mocno do kołnierza. Zacisnęła powieki, ale niemal natychmiast otworzyła je znowu. Wolała patrzeć, choć na sam widok robiło jej się niedobrze. Rura nie była wcale tak stabilna, na jaką wyglądała. Chwiała się na wszystkie strony i drgała. Mimo iż wszystkie te ruchy były dość wolne, leżąc na jej szczycie na tej wysokości, Briar miała z nimi spory problem. Wystarczyło przesunięcie o ułamek cala w przód bądź w tył, by zapierało jej dech w piersiach.
Z góry, z luku ładowni „Naamah Darling”, obserwowały ją trzy pary czujnych oczu. Statek znajdował się wciąż tak blisko, a jego kapitan miał wystarczająco długie ręce, by sięgnąć po nią, gdyby o to poprosiła, i wciągnąć ją z powrotem na pokład. Była to tak kusząca alternatywa, że z trudem zdołała ją odrzucić.
Zamiast prosić o pomoc, zaczęła powoli zwalniać chwyt, drżący palec po palcu, i przesuwać ręce po kołnierzu. W końcu mogła usiąść na nim i przerzucić drugą nogę do wewnątrz. Zamarła w tej pozycji na moment jak przed włożeniem stóp do zbyt gorącej kąpieli. Potem, rzuciwszy ostatnie spojrzenie przez ramię — na tyle krótkie, żeby nie zmienić zdania — zanurkowała w głąb mrocznej rury prowadzącej do przepompowni czystego powietrza.
Wodnistą szarość poranka natychmiast zastąpiła smolista czerń. Zmianie tej towarzyszył głośny huk.
Robiła, co mogła, by spowolnić tempo zsuwania się w mrok, rozcapierzając ręce i nogi, lecz już po chwili dotarło do niej, że musi jedną dłonią podtrzymywać maskę, żeby nie zerwał jej pęd powietrza. Tyle że gdy to robiła, mogła balansować tylko trzema kończynami. A to nie wystarczało do kontrolowania lotu we wnętrzu rury, w której raz po raz rozlegały się upiorne dźwięki, jakby gdzieś tam w dole czekał na nią dyszący potwór. Czuła uderzenia powietrza. Wdech, wydech, wdech, wydech.
Wyczuwała instynktownie, że zbliża się do dna, chociaż nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tak uważa. Zmusiła się więc do ostatniego desperackiego wysiłku, aby nie uderzyć z impetem w ziemię. Głowę trzymała prosto, stopami, kolanami i prawą dłonią zapierała się do granic bólu. I zatrzymała się w końcu, gdy jej stopy natrafiły na nieco grubsze ożebrowanie niż te, które mijała wyżej. Poczuła, że coś pociąga poły jej płaszcza wraz z zasysanym powietrzem, a potem popycha je w przeciwnym kierunku przy akompaniamencie głośnego sapnięcia. Była wdzięczna Bogu, że nie włożyła na tę wyprawę spódnicy.
Kierunek przepływu powietrza zmieniał się mniej więcej co dziesięć sekund.
W smolistej ciemności pod stopami nie mogła dostrzec niczego, ale pomiędzy głośnymi sapnięciami do jej uszu docierały pomruki jakiejś machiny i dźwięczny klekot uderzającego o siebie metalu.
Kolejne oddechy rozwiewały ze świstem włosy Briar, szarpiąc połami jej płaszcza i sakwą. Kapelusz unosił się jej nad głową niczym prawdziwy balon, utrzymując się tylko dlatego, że nałożyła uprząż maski na zawiązany pod brodą rzemień.
Nie mogła tkwić w tym miejscu w nieskończoność, niemniej bała się efektów dalszego spadania w mroczną czeluść. Każdemu oddechowi machiny towarzyszył klekot kojarzący się jej z pracą wielkich kół zębatych. Wydawał się bliski, choć nie aż tak bardzo, by mógł stanowić bezpośrednie zagrożenie. Aczkolwiek w tej sytuacji ciężko jej było ocenić, co może naprawdę być niebezpieczne.
Gdy pęd powietrza znów zmienił kierunek, odważyła się zdjąć stopę z obręczy i oprzeć ją na ściance poniżej. Poruszyła nią wokół, starając się wymacać coś na ślepo. Nie wyczuła jednak niczego, więc opuściła ją jeszcze bardziej, przenosząc cały ciężar ciała na ręce, co było w tym momencie nieco łatwiejsze, gdyż podmuch powietrza znów zmienił kierunek.
Opuściła nogę o kolejne kilka cali. Niestety, mimo, że miała ostatnią obręcz na wysokości piersi, jej dyndające wyciągnięte stopy nadal na nic nie trafiły. Zaryzykowała i opuściła się jeszcze bardziej, zawisając na rękach.
Jest!
Stopy otarły się o coś miękkiego. Odsunęła to na bok, gdy nacisnęła nieco mocniej podeszwą, ale zaraz poczuła miękką powierzchnię w innym miejscu. Cokolwiek to było, wydawało się wystarczająco mocne, więc w końcu z umęczonych dłoni wypuściła krawędź obręczy.
Spadła, lecz niedaleko, lądując na czworaka.
Niewielkie wybrzuszenia pod jej dłońmi i kolanami popękały z cichym sykiem, a gdy powietrze znów zmieniło kierunek, poczuła, jak kawałki czegoś wzlatują w górę, wplątując się jej we włosy. To były ptaki, martwe — niektóre nawet od dawna, sądząc po kruchości trucheł i smrodzie rozkładu. Odłamane skrzydła furkotały w powietrzu unoszone silnym prądem. W tym momencie poczuła wielką radość, że niczego nie widzi.
Z początku się zastanawiała, dlaczego martwe ptaki nie unoszą się w górę rury przy każdym „wydechu”, dość szybko jednak zrozumiała, że miejsca, gdzie zalegały truchła, nie były narażone na oddziaływanie prądów powietrza. Utwierdziła się w tym przekonaniu, gdy spróbowała wstać i przywaliła głową w jakąś przeszkodę.