Znajdowała się w niewielkim zagłębieniu służącym zapewne do zbierania padliny. Za drugim razem podźwignęła się znacznie wolniej, wyciągając w górę obie ręce, aby oszczędzić sobie kolejnego bolesnego przeżycia, i obmacała dokładnie całą komorę.
Dotknęła koniuszkami palców ściany. Gdy nacisnęła nieco mocniej, poczuła, że mur ustępuje, i zrozumiała, że nie ma do czynienia z przeszkodą wykonaną z cegieł albo kamienia. Była jednak grubsza od znanych jej materiałów. Możliwe, że wykonano ją ze skóry. Najprawdopodobniej z kilku warstw sklejonych ze sobą, ale tego nie mogła być pewna. Zaczęła ją obmacywać, szukając szwów lub jakiegoś zamka.
Nie znalazłszy niczego takiego, przytknęła ucho do miękkiej przeszkody. Była niemal pewna, że słyszy po drugiej stronie ludzkie głosy. Ściana była zbyt gruba albo mówiący stali za daleko, by dało się zrozumieć słowa, niemniej nie miała wątpliwości, że ktoś tam rozmawia.
Zaraz też zaczęła sobie wmawiać, że to dobry znak — skoro w mieście nadal żyją ludzie i w sumie dobrze się mają, to i Zeke powinien być wśród nich bezpieczny.
Wydawało jej się jednak, że jest zbyt wcześnie, by zwracać na siebie uwagę tych ludzi. Dlatego przysiadła w tym mrocznym miejscu pełnym padniętych skrzydlatych stworzeń, rozmyślając, jakie ma szanse, aby się dowiedzieć czegoś o tym, co może ją czekać po drugiej stronie. Miała zarazem świadomość, że nie może siedzieć na tym cmentarzysku w nieskończoność. Nie mogła udawać, że jest tutaj bezpieczniejsza. Musiała zacząć działać.
A nade wszystko wydostać się z tych ciemności.
Zwinęła dłonie w pięści i zaczęła uderzać w miękką powierzchnię ściany.
— Hej! — wołała. — Czy ktoś mnie słyszy?! Jest tam kto? Hej! Utknęłam w tym… czymś! Jak stąd wyjść?!
Chwilę później mechaniczny oddech zelżał, zwolnił i w końcu zamarł zupełnie. Teraz do Briar znacznie wyraźniej dochodziły głosy z drugiej strony. Ktoś usłyszał jej wołania, o czym bez wątpienia świadczyła nerwowa wymiana zdań. Niestety, tak stłumiona, że nie dało się określić, czy ci ludzie są wściekli, zadowoleni, zdziwieni czy może przestraszeni.
Uderzała w ścianę raz po raz, wołając o pomoc, póki za jej plecami nie pojawiła się smuga światła. Obróciła się, rozdeptując przy okazji kolejne truchło, i osłoniła maskę dłońmi. Słup światła, mimo że bardzo wąski, raził jej oczy, jakby spoglądała prosto w słońce. Chwilę później w jasność wrył się obrys gołej głowy.
Usłyszała wypowiadane przez mężczyznę słowa, szybkie i niezrozumiałe. Machał do niej ręką, jakby ją przywoływał. Jakby ponaglał do wyjścia ze zbiornika do wychwytywania martwych ptaków.
Wyciągnęła ręce przed siebie i ruszyła w jego kierunku.
— Pomóż mi — prosiła, starając się panować nad głosem. — Tak, tak, dziękuję. Wyciągnij mnie stąd.
Ujął ją za rękę, przyciągnął do siebie i za ścianę do pomieszczenia pełnego dokładnie obudowanych palenisk. Zacisnęła powieki, by zminimalizować ból w oczach po tak nagłym wyjściu z kompletnych ciemności prosto w blask płomieni i drażniącego dymu czy pary. Aby obejrzeć wszystkie zakamarki pomieszczenia, musiała obrócić głowę, maska bowiem mocno ograniczała jej pole widzenia.
Za sobą po lewej dostrzegła ogromne miechy, identyczne jak te, których ludzie używali w domowych paleniskach, tylko wielokrotnie od nich większe. Tymi poruszała skomplikowana machina — zęby na jej kołach były większe od dorodnych jabłek. Obok znajdowała się dźwignia, która wprawiała je w ruch i umożliwiała korzystanie z miechów. Teraz spoczywała przy obudowie urządzenia, jakby nie od niej zależało, czy to monstrum ożyje.
W rzeczy samej głównym napędem owej machiny był znajdujący się parę jardów dalej spory, mocno okopcony piec. Miał otwarte drzwiczki, obok nich stał mężczyzna z szuflą. Z miechów wystawały cztery rury, każda zrobiona z innego materiału i pomalowana na inny kolor. Metalowy cylinder łączył je z piecem. Żółta biegła tam, skąd wyszła Briar, niebieska, z materiału, prowadziła do sąsiedniego pomieszczenia, a szara — która mogła być kiedyś biała — znikała w sklepieniu.
Ludzie stojący wokół zadawali pytania w języku, którego Briar zupełnie nie rozumiała. Czuła też dotyk dłoni chwytających ją za ręce i klepiących po plecach. Można by pomyśleć, że pracuje tutaj tuzin mężczyzn, ale nie, było ich zaledwie czterech.
Sami Azjaci, zapewne Chińczycy, domyśliła się, widząc ich wysoko wygolone czoła i warkocze. Spoceni na całym ciele, noszący grube fartuchy, które chroniły ich nogi i odkryte klatki piersiowe, mieli też gogle z zaciemnionymi szkłami, aby nie oślepli, patrząc prosto w ogień, który kazano im podsycać.
Briar odsunęła się od nich, przechodząc w spokojniejszy kąt pomieszczenia, gdzie nie było pieca ani otwartego paleniska.
Gdy poszli za nią, nadal gadając w języku, którego nie potrafiła zidentyfikować, sięgnęła za plecy i wyjęła karabin. Wymierzyła w najbliższego, potem w drugiego, trzeciego, czwartego i w dwóch kolejnych, których zwabiły do kotłowni podniesione głosy kompanów.
Nawet przez węglowe filtry maski czuła kwaśny posmak spalenizny unoszący się w powietrzu. Dławił ją, choć przecież nie powinien. Oczy także zaczynały jej łzawić, mimo że nie miały kontaktu z atmosferą na zewnątrz.
Tego było już za wiele — zamaskowani gadający bez ustanku mężczyźni, te paleniska, łopaty, machiny i kubły węgla. Półmrok panujący w zamkniętych klaustrofobicznych pomieszczeniach potrafił przytłoczyć mimo blasku rozżarzonych węgli i jasnożółtych płomieni bijących z palenisk pieców. Wokół niej roiło się od ruchomych cieni. Były ostre i przerażające, zwłaszcza gdy przesuwały się po mechanizmach i ścianach.
— Trzymajcie się z dala ode mnie! — zawołała Briar, nie myśląc zupełnie o tym, że mogą jej najzwyczajniej w świecie nie rozumieć lub nie słyszeć, skoro mówiła przez maskę. Potrząsnęła więc karabinem, dźgając lufą powietrze na prawo i lewo.
Azjaci podnieśli ręce i cofnęli się, nie przestając na moment terkotać między sobą. Może i nie znali angielskiego, ale karabin przemówił do nich w bardzo zrozumiałym języku.
— Jak mogę stąd wyjść? — zapytała w nadziei, że któryś jednak zna choć parę angielskich słów i zdoła się z nią porozumieć. — Wyjście! Jak stąd wyjść?
Ktoś odpowiedział jej z kąta jednosylabowym słowem, lecz nie usłyszała go za dobrze. Odwróciła się szybko, by sprawdzić, kto się odezwał, i ujrzała starszego mężczyznę o siwych włosach i równie jasnej brodzie. Jego oczy pokryte były bielmem, nawet przy tak marnym oświetleniu, jakie panowało w miechowni, widziała, że ma do czynienia z niewidomym.
Azjata uniósł kościstą rękę i wskazał korytarz pomiędzy jednym z pieców a machiną większą od wozu. Nie zauważyła go wcześniej. Pogrążony był w mroku i nie szerszy od biurka. Najwidoczniej służył wyłącznie za wejście i wyjście dla ludzi.
— Wybacz — przeprosiła go. — Wybaczcie — powtórzyła, kierując to słowo do pozostałych, ale nie opuściła karabinu. — Wybaczcie — dodała raz jeszcze, cofając się w głąb korytarza.
Gdy znalazła się w węższej jego części, natychmiast zaczęła biec. Po kilku krokach coś uderzyło ją w twarz, nie zareagowała jednak, pochyliła się nieco i jeszcze bardziej przyspieszyła, widząc przed sobą nieco lepiej oświetlony odcinek, w którym stało kilka osłoniętych świec. Obejrzała się i dostrzegła w półmroku za sobą niezbyt szerokie pasma zwisającego z sufitu materiału powleczonego warstwą gumy. Tworzyły coś w rodzaju zasłony, blokującej dostęp dymu i iskier do tej części pomieszczenia.