Выбрать главу

Po lewej zauważyła też kilka okien, zasłoniętych albo zaklejonych podobnym materiałem, papierami, smołą, jednym słowem wszystkim, co mogło powstrzymać napływ zabójczego gazu.

Briar dyszała wewnątrz maski, walcząc o każdą porcję tlenu wciąganego do płuc. Niestety, nie mogła się zatrzymać i odpocząć, nie teraz, gdy lada moment Azjaci mogli ruszyć za nią w pościg. Nie mogła stanąć, zanim się nie dowie, gdzie wylądowała.

Otoczenie wydawało jej się znajome. Może nie bardzo, na pewno nie bywała tutaj zbyt często, lecz w dawnych czasach za dnia mogła tu zajrzeć kilka razy. Czuła ból w klatce piersiowej i pieczenie w łokciach otartych podczas szaleńczej jazdy żółtą rurą.

Ale myślała teraz wyłącznie o wyjściu. O tym, gdzie się znajduje, dokąd ją zaprowadzi i co tam znajdzie.

Korytarz wychodził na sporą halę zastawioną wyłącznie beczkami oraz skrzyniami różnego kształtu i wielkości. Wisiały tu też dwie lampy, po jednej na każdym końcu długiej drewnianej lady. Dzięki nim widziała wszystko wyraźniej mimo ograniczeń, jakie zawdzięczała masce.

Wytężyła słuch, lecz nie dotarły do niej żadne dźwięki świadczące o pościgu. Zwolniła więc nieco, by odzyskać oddech i przyjrzeć się lepiej stojącym tu skrzyniom i przybitym na nich stemplom. Trudno jej jednak było odzyskać spokój. Musiała wciągać powietrze przez filtry, by napełnić nim płuca, a było go wciąż zbyt mało bez względu na to, jak bardzo się starała. Maskę zaś bała się zdjąć, było na to za wcześnie, najpierw musiała znaleźć wyjście prowadzące na ulice, które wciąż wypełniała gruba warstwa gęstego gazu. Zaczęła czytać napisy na skrzyniach, wypowiadając je pod nosem, jakby to była mantra.

— Len. Smoła pogazowa. Ośmiopensowe gwoździe. Półgalonowe butelki ze szkła.

Za sobą usłyszała głosy. Może to byli tamci Azjaci, a może zupełnie kto inny.

Wielkie drewniane wrota z przeszkolonymi otworami zostały zabezpieczone smolistą masą. Briar naparła na nie ramieniem. Nawet nie drgnęły, stały jak wmurowane, nie wydając najmniejszego dźwięku. Obok nich po lewej znajdowało się okienko identycznie zabezpieczone. Zakryto je deskami, zalepiając łączenia i boki roztopioną smołą.

Po prawej zauważyła kolejną ladę. A za nią schody prowadzące w dół, w jeszcze gęstszą ciemność. Nad nimi ktoś umieścił kilka świec.

Mimo głośnego dyszenia i szelestu maski ocierającej się o włosy Briar słyszała wyraźnie odgłos zbliżających się kroków. Głosy także stały się wyraźniejsze, a ona nie miała gdzie uciec. Mogła albo zawrócić do korytarza wypełnionego zbliżającymi się Azjatami, albo zaryzykować zejście po schodach prosto w paszczę czającego się tam być może niebezpieczeństwa.

— Idę na dół — wyszeptała do siebie. — Tak, idę na dół.

Mało brakowało, a stoczyłaby się z trzeszczących przeraźliwie stopni.

Rozdział 10

Zeszli na parter hotelu przylegającego do piekarni. Zeke podążał tuż za Rudim i bladym płomieniem niesionej przez niego świeczki. Gdy zeszli do piwnic, trafili do kolejnego tunelu obramowanego cegłami i rurami. Schodzili nim jeszcze niżej — chłopak wyczuwał stromiznę przy każdym kroku.

— Wydawało mi się, że mamy wejść na wzgórze — zauważył w końcu.

— Dojdziemy i tam — uspokoił go przewodnik. — Już ci mówiłem, czasami trzeba zejść niżej, żeby dostać się wyżej.

— Wydawało mi się, że tam stały głównie domy mieszkalne. Mama opowiadała mi wyłącznie o sąsiadach i ich posesjach. A my kręcimy się po podziemiach jakichś dużych budynków, takich jak choćby ten hotel.

— Budynek, przez który przechodziliśmy przed chwilą, nie był hotelem, tylko kościołem — wyjaśnił mu Rudi.

— Trudno to zauważyć, kiedy człowiek widzi budynek z perspektywy piwnicy — narzekał Zeke. — Kiedy w końcu będziemy mogli zdjąć te maski? Ponoć mieliście mieć tutaj świeże powietrze. Tak mi przynajmniej mówił mój kolega Rector.

— Sza! — uciszył go Rudi. — Słyszałeś?

— Niby co?

Stali obok siebie zastygli w bezruchu pod poziomem ulicy, między ścianami pokrytymi pleśnią i jakimś paskudztwem. Osadzone w sklepieniu świetliki dawały tylko tyle światła, by mogli widzieć najbliższe otoczenie. Zeke nie mógł wprost uwierzyć, że na zewnątrz jest już dzień. Wątły blask padający z góry nie był w stanie przebić ciemności panujących pomiędzy kolejnymi świetlikami. Na sporej przestrzeni w tunelu panowała ćma jak w kałamarzu. Rudi i Zeke przemykali z ciemności w ciemność, jakby tylko tam mogli znaleźć bezpieczną kryjówkę, w której nikt ich nie dostrzeże i nie dotknie.

Tu i ówdzie ze sklepienia kapały krople wody, które jakimś cudem zdołały przeniknąć tak głęboko pod ziemię. Z góry dobiegały też odgłosy podobne do turkotu kół, ale chłopak nie słyszał niczego, co by się poruszało gdzieś blisko.

— Czego mam nasłuchiwać? — zapytał.

Rudi zmrużył oczy za soczewkami.

— Wydawało mi się, że ktoś idzie za nami. A maski zaraz zdejmiemy. Musimy tylko dojść…

— Tak, wiem, na wzgórze.

— Zamierzałem powiedzieć — warknął mężczyzna gniewnym tonem — że najpierw musimy dojść do tej części miasta, w której najmniej się teraz dzieje. Ale żeby tam dotrzeć, trzeba pokonać tę dzielnicę, dopiero potem dostaniemy się do zabezpieczonych budynków. Tam będziesz mógł zdjąć maskę.

— Zatem na wzgórzu nadal mieszkają ludzie?

— Tak. Oczywiście. Tak — powtórzył, lecz natychmiast zamilkł, znów wytężając słuch.

— O co chodzi? — zapytał Zeke, wsuwając dłoń do torby. — To zgnilasy?

— Nie sądzę — odparł Rudi — ale coś tu jest nie tak.

— Ktoś za nami idzie?

— Cicho — syknął Chaos. — Coś jest nie tak.

Zeke dostrzegł to pierwszy. Coś kryło się na skraju najbliższej plamy ciemności, w której nikt nie mógł ich dostrzec ani tknąć. Nie poruszało się, raczej zmieniało kształt, z bezpostaciowej formy mniej więcej jego wzrostu przeobraziło się w coś bardziej kanciastego — i bez wątpienia noszącego ubranie, w mroku błysnął bowiem refleks odbity od wypolerowanej powierzchni guzika.

Najpierw z ciemności wyłoniły się buty tej postaci, potem nogawki wetknięte w cholewy, wypchane kolana prostujące się, jakby ten ktoś właśnie wstawał. Do tego mankiety kurtki, szwy koszuli i w końcu profil, wyraźny i szokujący.

Głos uwiązł mu w gardle, ale Rudi nie potrzebował dodatkowego ostrzeżenia, już się obracał na zdrowej nodze.

Zeke się zdziwił, widząc, iż mężczyzna unosi laskę do ramienia, jakby to była strzelba, moment później jednak, gdy jej koniec celował w czającą się w mroku postać, Rudi pociągnął za jakiś mechanizm ukryty w rączce. Huk, który dotarł do uszu chłopaka, był równie głośny i ostry jak każdy wystrzał z broni palnej, jaki zdarzyło mu się wcześniej słyszeć — aczkolwiek musiał przyznać, że niezbyt często był świadkiem strzelaniny.

Przez tunel przetoczyło się echo wystrzału, a obserwująca ich postać zniknęła w mroku.

— A niech to szlag — zaklął Rudi. — Za szybko pociągnąłem za spust.

Przestawił jakąś dźwigienkę na lasce, przeładował ją i wymierzył ponownie w ciemność skrywającą prześladowcę, który nie padł jak długi po pierwszym strzale. Zeke ukrył się za plecami Rudiego, gdyż lufa broni wodziła od prawej do lewej i z powrotem.

Chłopak z trudem łapał dech, był też na wpół ogłuszony hukiem broni.

— Widziałem go! — wydarł się. — Stał tam! Czy to był zgnilas?

— Nie. Zamkniesz wreszcie tę paszczę? Zgnilasy nie…