Zeke miał jak zwykle całą masę pytań o przyczyny tego stanu, czuł jednak zarazem, że nie powinien kontynuować tematu.
— No tak — stwierdził więc. — Chyba zrozumiałem. Ale kto by pompował powietrze, gdyby oni odeszli?
— Chyba nikt — musiał przyznać Rudi. — Chociaż kto wie, czy nie znaleźliby się chętni. Minnericht pewnie zapłaciłby komuś. Zresztą nie mam pojęcia, co by było gdyby.
Znów to nazwisko. Ezekielowi podobało się jego brzmienie, dlatego postanowił je wymówić na głos.
— Minnericht. Nie powiedziałeś mi jeszcze, kim on jest.
— Później się tego dowiesz, chłopcze — zbył go Rudi. — A teraz trzymaj język na wodzy. Zbliżamy się do Chinatown, a ludzie, którzy tam mieszkają, nie chcą mieć z nami do czynienia, podobnie jak my z nimi. Musimy obejść ich kotłownię. Wprawdzie panuje tam niemożebny hałas, ale te sukinsyny mają lepszy słuch niż orły wzrok.
Zeke nastawił uszu. Z czasem zaczął wychwytywać głuche sapnięcia zduszone metrami otaczającej ich ziemi i brukiem biegnącej powyżej ulicy. Zbyt wolne i głośne jak na oddech żywej istoty. No i te głosy teraz, gdy zbliżyli się bardziej, o wiele wyraźniejsze. Już wiedział, dlaczego nie potrafił ich zrozumieć. Ci ludzie mówili w nieznanym mu dziwnie brzmiącym języku.
— Tędy. Szybciej.
Chłopak starał się trzymać tuż za przewodnikiem, a ten co pewien czas przystawał.
— Wszystko w porządku? — wyszeptał za którymś razem Zeke.
— Ręka mnie boli — wyznał Rudi. — Biodro zresztą też, ale za cholerę nic na to teraz nie poradzę. Tędy — powtórzył, wskazując kierunek. — Idziemy.
— Nie wiem, czy dasz radę doprowadzić mnie na Denny Hill, skoro jesteś ranny…
— Powiedziałem, idziemy.
Przekradli się obok kotłowni, przemierzając korytarze pod klekoczącymi bez ustanku machinami i obsługującymi je ludźmi.
— To już niedaleko — poinformował chłopaka Rudi. — Jak tylko dotrzemy do końca tego tunelu, będziemy w domu.
— Czyli na wzgórzu?
— Chyba ci to już mówiłem.
— Tak — wymamrotał Zeke, aczkolwiek nic nie wskazywało na to, że posuwają się w górę. Wręcz przeciwnie, powoli schodzili znów w dół, i to nie w tym kierunku, w którym powinni iść. Zamiast przejść wzdłuż wybrzeża, kierowali się w samo serce zamkniętej części miasta.
Doszedłszy do tych wniosków, poczuł, że wpadł w pułapkę, ale nie widząc sposobu na wybrnięcie z sytuacji, postanowił iść dalej za swoim przewodnikiem. Miał zamiar towarzyszyć Rudiemu, póki nie znajdzie lepszego rozwiązania. Na tym niej więcej polegał jego plan.
Tymczasem Chaos przyłożył wyprostowany palec do dolnej części maski i zastawił drogę laską, jakby chciał powiedzieć, żeby jego towarzysz zamilkł i zamarł w miejscu. Niecierpliwość, z jaką uczynił te gesty, odniosła spodziewany skutek. Zeke zatrzymał się przed kolejnym załomem tunelu, chociaż zżerała go ciekawość, co też tam może się czaić.
Ulżyło mu, gdy w końcu odważył się wystawić głowę za narożnik ściany. Młody Chińczyk stał przy stole, na którym znajdowały się przeróżnej maści soczewki, dźwignie i rury. Był odwrócony plecami do korytarza, w którym czaili się Rudi i Zeke. Pochylał się przy tym mocno, wpatrując się intensywnie w coś, czego z tej odległości nie widzieli.
Rudi machnął gniewnie ręką, jakby chciał powiedzieć, że wyjście z ukrycia będzie oznaczało bolesną śmierć. Zadziwiające, jak wiele treści człowiek może przekazać tylko za pomocą ruchu palców.
Zeke się przyglądał, jak jego przewodnik sięga do kieszeni i wyciąga z niej nożyk, który księżniczka wbiła mu niedawno w ramię. Krew na jego ostrzu już zaschła, ale w miejscach gdzie jej nie było, metal wciąż połyskiwał.
Mężczyzna przy stole miał na sobie długi skórzany fartuch oraz ciężkie gogle. Garbił się i był całkiem łysy, jeśli nie liczyć długiego warkocza. Miał już tyle lat, że mógłby być ojcem jakiegoś szkraba. Im dłużej Zeke mu się przyglądał, tym bardziej był przekonany, że ten człowiek nie zamierza nikogo skrzywdzić.
Nie miał jednak całkowitej pewności, więc wolał się nie odzywać. Później się zastanawiał: czy coś by dało, gdyby był w tym momencie krzyknął?
Niestety nie potrafił tego ustalić.
Rudi wślizgnął się za plecy niższego od niego młodzieńca, chwycił go i przeciągnął ostrzem noża po jego krtani, zasłaniając mu zdrową ręką usta. Chińczyk wierzgnął, atak jednak był szybki i zdecydowany.
Walcząc ze sobą, kręcili się obaj wokół własnej osi, jakby tańczyli walca. Zeke nie mógł uwierzyć, że człowiek może tak bardzo krwawić. Z szerokiej od ucha do ucha rany tryskały kaskady, całe hektolitry posoki. W jednej chwili spłynęły nią wszystkie soczewki, dźwignie i rury.
Zeke przywarł do ściany, opierając się plecami o framugę drzwi. Musiał zacisnąć obie dłonie na ustach, by nie wydać krzyku przerażenia. Naciskając na policzek, przypomniał sobie o bolesnym kuksańcu łokciem, jaki otrzymał od swojego przewodnika. Poczuł w ustach posmak ni to pomarańczy, ni to miedzi.
Zastanawiał się nawet przez moment, czy to aby nie krew spływająca po fartuchu walczącego wciąż Chińczyka, jej strugi zalały już całą podłogę od ściany do ściany, lecz zaraz uświadomił sobie, że odczuwa ból wewnątrz ust i że to jego krew.
Świadomość tego nie na wiele się zdała, nadal czuł się tak, jakby miał za moment zwymiotować.
Niestety, miał na twarzy maskę, a jej zdjęcie w tym miejscu oznaczałoby błyskawiczne zadławienie się na śmierć. Przełknął więc mocno ślinę razem z podchodzącą mu do gardła żółcią i przezwyciężył potrzebę wyrzucenia z żołądka całej jego zawartości.
Moment później, gdy walka dobiegła końca i Rudi wepchnął zwiotczałe ciało kopniakiem pod stół, przy którym Chińczyk jeszcze przed chwilą pracował, Zeke zauważył, że nie nosił maski.
— On… — dalsze słowa uwięzły mu w gardle.
— Nie patrz się na mnie w ten sposób, chłopcze. Ten człowiek wydałby nas bez zastanowienia, zanim zdążyłbyś się z nim przywitać. Weź się w garść. Musimy stąd zniknąć, zanim ktoś zauważy, co tu się stało.
— On… — chłopiec spróbował raz jeszcze. — On… nie… nie miał…
— Maski? — dokończył za niego Chaos. — Nie, nie miał. My też za chwilę zdejmiemy nasze. Ale jeszcze nie teraz. Mogą nas zmusić do wyjścia na powierzchnię, jeśli nas przyuważą. — A gdy zakradł się do drzwi po przeciwległej stronie, dodał szeptem: — Lepiej mieć je niepotrzebnie, niż nie mieć, kiedy są potrzebne.
— To prawda — przyznał Zeke i aby uspokoić podchodzącą znów do przełyku treść żołądka, powtórzył raz jeszcze: — To prawda. Idę… za tobą.
— Świetnie. Od tej pory trzymaj się blisko.
Rozdział 11
Na dole schodów Briar trafiła do pomieszczenia z zapadniętą podłogą. Na środku zapadlisko miało niemal stopę głębokości, przy ścianach najwyżej dwa, trzy cale. Stały tam wózki pełne węgla, które można było przetoczyć tam, gdzie miały dotrzeć przez otwór wybity w przeciwległej ceglanej ścianie.