Tunel ten był wyjątkowo dobrze oświetlony. Nie widząc innej drogi ucieczki, Briar przecisnęła się między wózkami wypełnionymi czarnym urobkiem. Na podłodze nie ułożono torów, została jednak utwardzona i wyłożona kamieniem, aby koła nie grzęzły podczas transportowania ładunku — zapewne przy wydatnej pomocy jakiejś maszynerii, sądząc po systemie mocno wytartych łańcuchów i dźwigni, które widziała na podłodze i ścianach.
Pod sklepieniem między filarami wisiała gruba lina, do niej podwieszano przeszklone latarnie w stalowych klatkach.
Briar podążała wzdłuż liny, pędząc tak szybko, jak tylko mogła. Wciąż trzymała w rękach sztucer Maynarda, gotowa podnieść jego lufę i wystrzelić, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale na razie przeszkadzał jej tylko w biegu. Nie spotkała po drodze ani jednej osoby, a jeśli Chińczycy ruszyli w pościg za nią, poruszali się nadzwyczaj sprawnie i cicho. Zza jej pleców nie dochodził tupot stóp, nie słyszała także głosów, kaszlnięć ani wybuchów śmiechu z kierunku, w którym podążała.
Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej tunel rozdzielał się na cztery bardzo podobne do siebie odnogi. Każda z nich była przesłonięta gumowaną segmentową kotarą przypominającą bardzo tę, która zabezpieczała miechownię.
Briar rozsunęła pasma gumowanego materiału, tylko na kilka cali, w sam raz, żeby mogła zerknąć na drugą stronę.
Dwa tunele były oświetlone, w dwóch kolejnych panowały kompletne ciemności. W jednym z oświetlonych ktoś się głośno kłócił. W drugim panowała cisza. Bez namysłu wybrała ten, w którym było spokojniej, mając nadzieję, że to naprawdę lepszy wybór. Niestety, zaledwie dwadzieścia stóp dalej trafiła na grubą żelazną bramę, do której ruszenia trzeba by stada słoni.
Jej futryna trzymała się na palach wbitych głęboko w podłoże, grube bale ledwie wystawały ponad powierzchnię kamienia. Była mocno pochylona na zewnątrz, jakby uległa działaniu potwornej siły, która usiłowała pokonać najeżoną ostrzami przeszkodę. Po drugiej stronie Briar widziała ścianę z grubych bali pokrytą zwojami drutu kolczastego. Wstawione w nią kloce przypominały barwą i wyglądem podkłady kolejowe. Obok nich zauważyła wielką poziomą zasuwę, którą blokowano tę masywną drewnianą zaporę. Gdy przyjrzała się jej uważniej, zauważyła wyraźne linie w miejscach, gdzie ruchoma część wpasowana była w resztę konstrukcji.
Przywarła do bramy, wsuwając ręce pomiędzy kraty, by obmacać jej drugą stronę. Dość szybko wyczuła pod palcami skobel. Nie był zabezpieczony, tylko opuszczony na leże, więc bez problemu go obróciła, otwierając sobie drogę.
Podbiegła do zasuwy i spróbowała ją pociągnąć do siebie, ale uchylne drzwi nawet nie drgnęły. Potem ją popchnęła. Ściana drewna poddała się z głuchym zgrzytem, wpuszczając do podziemnej komory strumienie powietrza. Briar nie musiała czuć charakterystycznego zapachu przez filtry maski ani patrzeć przez polaryzowane szkła, by wiedzieć, z czym ma do czynienia.
Za balami znalazła kamienne schody. Prowadziły w górę, na powierzchnię.
Nie zastanawiała się długo, żeby przypadkiem nie zmienić zdania i nie szukać innej drogi wyjścia z podziemi. Szybciej dotrze do celu, jeśli będzie się poruszała ulicami. Przecisnęła się przez szparę w drewnianej ścianie na klatkę schodową, potem oparła się o odchylone bale i zamknęła za sobą przejście. Chwyciła sztucer i ruszyła przed siebie, zachowując wzmożoną ostrożność. Była bowiem w samym centrum Seattle. Na skażonej ziemi otoczonej murem, którą z tego co wiedziała, zamieszkiwały krwiożercze monstra i bezwzględni ludzie.
Dzięki sztucerowi czuła się bezpieczniej. Ściskała go mocno w dłoniach i dziękowała w duchu zmarłemu ojcu, że znał się tak doskonale na broni.
Ze schodów nie widziała nic prócz wypełnionego brudną szarością prostokąta, ale to nie była typowa dla tej pory roku pokrywa chmur, tylko wymuszony wysokością muru wieczny zmierzch, który panował w rzucanym przez niego cieniu. Pojawiające się zimą tylko na kilka godzin blade, zasnute mgłą słońce nie miało szans przebić się do tego miejsca.
— Co to za ulica? — mruczała do siebie Briar, jednak brzmienie własnego głosu nie uspokajało jej tak bardzo jak dotyk chłodnej stali. — Gdzie ja jestem?
Coś było nie tak z tymi drzwiami, lecz zrozumiała, o co chodzi, dopiero gdy przyjrzała im się dokładniej. Nie miały klamki, gałki ani niczego innego, co służyłoby do otwierania. Wykonano je tak, by nikt z zewnątrz nie mógł się dostać do środka, jeśli nie życzą sobie tego właściciele.
Gdy dotarło to w końcu do niej, o mało nie spanikowała. W razie potrzeby nie mogła liczyć na ucieczkę w bezpieczne miejsce. Ale nie przybyła tu przecież, by uciekać.
Miała plan. Musiała wyjść na ulicę, dotrzeć do najbliższej tabliczki z jej nazwą, sprawdzić, gdzie jest, a potem ruszyć w kierunku…
Czego? No tak. To jednak był też jej dom.
Mieszkała w budyneczku na zboczu wzgórza bardzo krótko, zaledwie kilka miesięcy, nawet nie rok. A odkąd się dowiedziała, że za murem żyją ludzie, zyskała pewność, że dom został ograbiony ze wszystkiego, co mogło stanowić jakąś wartość. Sądziła jednak, że rabusie mogli przeoczyć kilka użytecznych rzeczy. Leviticus skonstruował wiele machin i urządzeń, a najcenniejsze jego zdaniem pozamykał w przemyślnych skrytkach, których normalni włamywacze w życiu by nie znaleźli.
Poza tym wiedziała, że plan Ezekiela polega na dotarciu do laboratorium ojca w poszukiwaniu dowodów jego niewinności.
Czy on w ogóle wie, gdzie dokładnie jest ten dom?
Według niej nie mógł wiedzieć, ale jeszcze niedawno była przekonana, że nie potrafiłby się dostać do miasta za murem, tymczasem życie pokazało, że się myliła. Jej syn był bardzo pomysłowym chłopcem, musiała mu to przyznać. Najrozsądniej byłoby więc założyć, że i tym razem dopnie swego.
Briar powoli zbierała się w sobie, stojąc na obłupanych kamiennych stopniach i obserwując pogrążoną w półmroku ulicę. Nikt nie próbował otworzyć ponownie drzwi, nikt jej nie szukał. Nie docierały tu też żadne dźwięki, nawet głośny klekot maszyn pracujących we wnętrzu budynku.
Może nie będzie tak źle.
Przeniosła obutą stopę na wyższy stopień. Na następny wspięła się równie wolno i cicho. Starała się obserwować drzwi za sobą, sprawdzając jednocześnie perspektywę ulicy, co było dość trudnym zadaniem, zważywszy na ograniczone pole widzenia w masce.
Słyszała wiele opowieści o zgnilasach, widziała też kilku w pierwszych dniach po pojawieniu się Zguby, nie miała jednak pojęcia, ilu mogło zostać po tej stronie muru. Na pewno większość musiała skonać po jakimś czasie, rozpaść się z powodu postępującego rozkładu i z braku pokarmu. A te, które przetrwały, z pewnością są w opłakanym stanie, słabsze może nawet od kociąt, o ile nadal mogą się poruszać.
To właśnie usiłowała sobie wmówić, wspinając się na kolejne stopnie.
Przykucnęła, aby do ostatniej chwili trzymać głowę jak najbliżej nawierzchni ulicy. Cały czas też rozglądała się czujnie we wszystkich kierunkach, wyciągając mocno szyję.
Było ciemno, ale nie na tyle, by potrzebowała źródła światła, choć już niedługo cienie rzucane przez mur i ściany okolicznych budynków zamienią to miejsce w smoliście mroczną czeluść.
Jej oczy znalazły się na poziomie pokrytego szlamem i mokrego od deszczu bruku, na którym zalegała warstwa Zguby. Kamienna kostka była popękana i pokruszona. Na całej powierzchni ulicy widać było zapadliska i wybrzuszenia. Oraz mnóstwo gruzu. Widziała wywrócone do góry kołami wozy, obok leżały szkielety rozszarpanych koni i psów, które przypominały teraz sterty luźnych kości połączonych strzępami wyschniętych ścięgien i szarozielonkawej skóry.