Выбрать главу

Briar obróciła wolno głowę w lewo, potem w prawo. Niestety, nie mogła spojrzeć zbyt daleko.

Gęsta gazowa zawiesina pozwalała zobaczyć to, co się znajdowało nie dalej niż pół przecznicy od miejsca, gdzie stała, dlatego nie była w stanie określić, w jakim kierunku biegnie ta ulica. Nie widząc słońca, nie miała pojęcia, gdzie jest geograficzna północ, południe, wschód albo zachód.

Najlżejszy nawet podmuch wiatru nie rozwiewał jej włosów wystających spod kapelusza. Nie słyszała szumu wody ani śpiewu ptaków. A kiedyś mieszkały tutaj tysiące tych latających stworzeń, głównie kruków, wron i mew. Wszystkie potrafiły narobić nieludzkiego hałasu. Gdy ich stada przelatywały koło domu, słychać było nieustający łopot skrzydeł i skrzeczenie, którym się nawoływały.

Kompletna cisza pogłębiała upiorność tego miejsca. Nie było ptaków, nie było ludzi. Nie skrzypiały wozy, podkowy koni nie uderzały o bruk.

Nic się nie poruszało.

Podpierając się ręką, Briar wstała i wysunęła się z zagłębienia. Jej obute w skórę buty pozwalały stąpać bezgłośnie, więc nie zakłócała martwej ciszy żadnym dźwiękiem.

W końcu stanęła na otwartej przestrzeni, tuż pod ścianą obok schodów prowadzących do piwnicy.

Jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, był szelest wydawany przez włosy ocierające się przy uchu o paski uprzęży podtrzymującej maskę, a gdy przestawała się poruszać, nawet te tak ciche odgłosy milkły.

Stała na środku wzniesienia, widziała dolną część ulicy, która opadała pod znacznie ostrzejszym kątem i niknęła w zawiesinie gazu. W oddali widać było stragany zagracone pustymi skrzynkami. Kiedy przeniosła wzrok w drugą stronę, nieco wyżej od miejsca, gdzie stała, dostrzegła przekrzywiony znak i ogromny zegar pozbawiony wskazówek.

To musi być…

— Targowisko. Jestem w pobliżu Pike Street.

O mało nie wypowiedziała tej nazwy na głos, na szczęście zdołała się opamiętać w porę i wymamrotała ją niemal bezgłośnie. Ulica dobiegała do targowiska i tam się kończyła, dalej był brzeg zatoki, to znaczy byłby, gdyby nie mur odcinający tę część miasta od nabrzeży.

Budynki za jej plecami musiały stać przy Commercial Avenue, szerokiej ulicy biegnącej niegdyś wzdłuż brzegu oceanu, który dzisiaj znajdował się za wysokim na dwieście stóp ceglanym murem.

Jeśli przejdzie kilka przecznic, każda ulica przecinająca Pike Street powinna doprowadzić ją do miejsca, którego poszukiwała.

Trzymała się blisko ścian mijanych domów. Szła z bronią gotową do strzału, omiatając wzrokiem na przemian górę i dół ulicy. Oddychanie przez filtry maski nie zrobiło się nawet odrobinę łatwiejsze, ale zaczynała się już do tego przyzwyczajać, zresztą i tak nie miała innego wyjścia. Mięśnie klatki piersiowej bolały ją już od dodatkowego wysiłku, jakiego wymagało każdorazowe napełnienie i opróżnienie płuc. W dodatku dolna część lewej soczewki bez przerwy zachodziła jej parą, jeszcze ograniczając i tak niewielkie pole widzenia.

Wchodząc na wzgórze, oddalała się od muru, którego nie miała nawet szans zobaczyć. Zdawała sobie sprawę, że jeszcze przed chwilą majaczył jej za plecami, potem stał się tylko wysokim cieniem, a gdy zniknął zupełnie we mgle, od razu zapomniała o jego obecności.

Idąc, nieustannie kalkulowała. Jak daleko jeszcze do lawendowego domu na wzgórzu? Ile czasu będzie potrzebowała, by dotrzeć do niego biegiem, spokojnym krokiem albo czając się przez cały czas, by pozostać niewidoczną w trzymających się nad ziemią cuchnących oparach gazu?

Poruszała ustami w masce, starając się dmuchnąć na zaparowane szkło.

Nie udało się. Para mocno przylgnęła do soczewki.

Westchnęła głośno, za drugim razem usłyszała zabawne echo tego dźwięku.

Zaskoczona potrząsnęła głową. To na pewno efekt związany z mocowaniem maski albo z tym, że tak szczelnie przylega do czoła. A może przyczyną tego dźwięku były włosy ocierające się o zewnętrzną część skórzanej osłony? Albo postawienie buta na jakiejś luźnej części wyłożonego płytami chodnika? Taki dźwięk mógł dobiec zewsząd. Było tu przecież tak cicho. Cisza aż dzwoniła w uszach.

Nie potrafiła poruszyć stopą. Podobnie było z rękami zaciśniętymi kurczowo na sztucerze. Nawet kark jej zesztywniał, jakby się obawiała, że kręcąc głową, ponownie wywoła ten dźwięk albo wręcz przeciwnie. Gorsza od jego ponownego usłyszenia byłaby tylko świadomość, że to nie ona go wydawała.

Briar cofnęła się tak wolno, że nawet luźne poły jej płaszcza nie miały szansy załopotać przy tym ruchu, modląc się, żeby za nią nie było niczego. Trafiła obcasem na krawężnik i dopiero tam się zatrzymała.

A potem uniosła nogę i postawiła ją na granitowym bloku.

Dźwięk się powtórzył. Coś jakby świst i do tego jęk. Kojarzył się z sykiem lub sapaniem kogoś duszonego. Ale wokół było spokojnie, wciąż panował bezruch. Zdawać się mogło, że ten dźwięk nie ma źródła.

Szept.

Briar usiłowała ustalić, skąd dobiegał, uznała bowiem, że teraz, gdy się powtórzył, na pewno nie jest wytworem jej wyobraźni, co więcej, zaczynała mieć pewność, że dochodzi gdzieś z lewej, od strony muru. Spomiędzy straganów, na których nikt od szesnastu lat nic nie sprzedał ani nie kupił.

Szept przerodził się w pomruk, a potem umilkł.

Briar w tym momencie zamarła, to znaczy zamarłaby, gdyby już od dłuższej chwili się nie poruszała. Pragnęła całkowicie wtopić się w tło. Stać się niesłyszalną i niewidzialną. Jednakże nie miała gdzie się ukryć, w każdym razie w polu widzenia nie było żadnego miejsca, które oferowałoby schronienie. Miała za sobą rzędy starych straganów. Drzwi do nich zostały pozabijane deskami, podobnie zabezpieczono okna. Gdy zrobiła krok do tyłu, nadziała się ramieniem na narożnik ceglanego budynku.

Dźwięk ustał.

Nowy rodzaj ciszy wydał się Briar jeszcze straszniejszy niż poprzednie poczucie całkowitej pustki. Było znacznie gorzej, bowiem zasnuty gazową zawiesiną krajobraz teraz nie był już tak martwy. Teraz wstrzymywał oddech i nasłuchiwał.

Briar zdjęła lewą dłoń z lufy sztucera i sięgnęła w tył, starając się namacać koniec ściany. Jej palce wyczuły w końcu to miejsce, mogła bezgłośnie wycofać się za załom muru. Wprawdzie nie była to zbyt bezpieczna kryjówka, ale przynajmniej nie będzie jej widać z targowiska.

Maska uciskała ją coraz mocniej, zaparowana soczewka rozpraszała, a smród gumy i spalenizny drażnił jej gardło.

Zakręciło ją w nosie, lecz zagryzała mocno zęby, dopóki nie minęło.

Za rogiem kolejne westchnienie rozdarło ciszę. Ucichło, a potem się powtórzyło, znacznie jednak głośniej. Dołączył do niego kolejny dźwięk, potem trzeci. Chwilę później nie była w stanie ich zliczyć.

Pragnęła zacisnąć powieki i odciąć się od tych hałasów, ale nie potrafiła się do tego zmusić, bez przerwy zerkając zza węgła, by wypatrzeć źródło niepokojących dźwięków. A nasilały się z każdą chwilą. Jedyne co mogła i powinna teraz zrobić, to uciekać.

Środek ulicy był w miarę pusty, pobiegła więc tam, lawirując pomiędzy wywróconymi powozami i przeskakując przez sterty gruzu ze ścian powalonych trzęsieniami ziemi.

Nie dbała już o zachowanie ciszy.

Jej stopy uderzały o bruk, karabin obijał się o udo, gdy Briar pędziła w dół zbocza, mimo że wiedziała, iż tym sposobem oddala się od celu. Nie mogłaby pokonać tego wzniesienia, nie potrafiła zaczerpnąć wystarczającej ilości powietrza do płuc, by poradzić sobie z takim wysiłkiem. Zatem pozostała jej tylko droga w dół. W stronę podnóża wzniesienia, ale niezupełnie w przeciwnym kierunku, pocieszała się w myślach. Biegła bowiem wzdłuż muru i znajdującego się za nim wybrzeża. Commercial Avenue biegła w dół, to prawda, niemniej okrążała wzgórze, więc Briar mogła przebiec nią dowolną odległość i nie oddalała się za bardzo od celu.