Zaryzykowała i zerknęła w tył, potem drugi raz, coraz bardziej przyspieszając, gdyż zrozumiała, jaki błąd popełniła w swoich kalkulacjach. Zbliżali się z zastraszającą szybkością.
Te dwa szybkie spojrzenia uświadomiły jej, że teraz powinna zrobić tylko jedno: biec, biec i nie zatrzymywać się nawet na moment.
Na razie byli daleko. Właśnie wyłaniali się zza zakrętu szeroką ławą, kuśtykając, podrygując i kołysząc się dziwnie, a mimo całej tej niezdarności w ruchach pokonując przestrzeń w zadziwiająco szybkim tempie. Bardziej nadzy niż odziani, z szarą skórą nie przypominającą w niczym widoku ludzkiego ciała, wlewali się tłumnie w gardziel alei. Zgnilasy pędziły przed siebie, nie bacząc na nic, pokonując każdą przeszkodę, na którą mogły się wdrapać, i omijając te, które spowolniłyby zbytnio pościg.
Bez cienia lęku, nie odczuwając bólu, wpadały na wozy i sterty gruzu, odbijały się od nich, ale nie przystawały nawet na moment. Przebijały się przez spróchniałe deski, rozdeptywały szkielety zwierząt, a gdy któryś się potknął i padł, z równą obojętnością był miażdżony stopami swoich pobratymców.
Briar wciąż miała przed oczyma widok pierwszych nieszczęsnych ofiar zatrucia Zgubą. Większość konała w bólach, lecz kilku przeżyło. Jęcząc i z trudem chwytając ustami powietrze, pożerali wszystko, co im wpadło w ręce. Nie myśleli o niczym innym, tylko o jedzeniu, pragnęli wyłącznie świeżego krwistego mięsa. Zwierzęta nie cieszyły się wielkim wzięciem, aczkolwiek nie gardzili i nimi. Prawdziwym przysmakiem był jednak człowiek — o ile zgnilasy posiadały jakikolwiek zmysł smaku.
A teraz pragnęły nade wszystko dopaść Briar.
Gdy obejrzała się po raz pierwszy, było ich tylko czterech. Za drugim razem, dosłownie po kilku krokach, widziała już ośmiu. Bóg jeden wie, ilu ich było, gdy dobiegła do następnej przecznicy.
Weszła na wysoki krawężnik i ruszyła dalej chodnikiem.
Pędząc przed siebie, widziała namalowane na płytach wielkie litery, ale była zbyt roztrzęsiona, by odczytać, jaką ulicę mijała. Choć czy to miało jakieś znaczenie, skoro przecznica biegła w stronę szczytu wzgórza, na który za cholerę nie dotarłaby w tym stanie?
Wciąż brakowało jej powietrza, mimo że biegła w dół, nie obciążając tak bardzo układu oddechowego. Czuła w krtani żywy ogień. Nie miała pojęcia, jak długo jeszcze wytrzyma. A ilekroć zwalniała, by przejść pod pogrążoną w gazowej zawiesinie przeszkodą lub ją ominąć, traciła trochę przewagi nad ścigającymi ją bestiami.
Kątem oka dostrzegła pionowy stalowy pręt, moment później drugi.
To była drabina prowadząca na schody przeciwpożarowe. Uświadomiła to sobie zbyt późno, by pochwycić jej szczeble i wspiąć się do góry. Nie potrafiła zdecydować, czy rezygnując z zawrócenia do drabiny, zmarnowała doskonałą okazję do ucieczki, czy raczej uniknęła śmiertelnej pułapki. Straciłaby wiele sił, wdrapując się po pionowej ścianie, ale tam mogła przecież znaleźć schronienie. Czy zgnilasy potrafiłyby pójść w jej ślady?
Słyszała coraz wyraźniej charkot wydawany przez wygłodniałe wściekłe bestie. Wiedziała, że zaczynają ją doganiać. To nie one przyspieszały, tylko ona zwalniała. Nie miała jednak szans na wykrzesanie z siebie choćby odrobiny dodatkowej energii. Bez względu na to, jak bardzo się starała, i tak nie mogła zaczerpnąć więcej powietrza do płuc.
A mgła była wszędzie, czasem rzadsza, w innych miejscach gęstsza. W jednym z takich przerzedzeń mignęła jej ściana budynku i kolejna drabina. Gaz skrył ją po sekundzie, a zaparowana lewa soczewka dodatkowo utrudniała jej odszukanie.
Tym razem nie miała czasu na roztrząsanie wszystkich za i przeciw. Dopadła do metalowych prętów, chwyciła za nie, by wyhamować. Zacisnęła palce na najbliższym szczeblu i uwiesiła się na nim z całych sił.
Podciągała się, próbując znaleźć na ceglanym murze oparcie dla stóp, dopóki nie trafiła kolanem na najniższy stopień.
Pierwszy zgnilas nie zdołał jej chwycić za zwisającą wciąż stopę, ale wczepił się palcami w płaszcz, szarpiąc za niego jak oszalały.
Dłonie Briar zaczęły się ześlizgiwać ze szczebla, więc zacisnęła palce z całych sił, by utrzymać się w górze. Przełożyła ramię za metalową konstrukcję, aby zawisnąć na nim i zyskać możliwość kopnięcia atakującego ją potwora. I zrobiła to. Nie mogła go zranić, lecz celnie wymierzone razy powinny go odepchnąć albo połamać mu nadgniłe paluchy, gotowa była zrobić cokolwiek, byle ją puścił.
Nie mogła się wspiąć wyżej, dźwigając uczepionego płaszcza zgnilasa, więc wisiała nad nim uczepiona ręką drabiny, widząc, że reszta hordy już nadbiega, by dokończyć dzieła.
Rozkołysała ciało w nadziei, że tym sposobem strząśnie napastnika. Jej głowa i łokieć obijały się przy tym boleśnie o ścianę, a gdy uderzyła się o drabinę, aż zadzwoniło jej w uszach.
W końcu kombinacja kopnięć i szarpnięć posłała zgnilasa prosto pod nogi nadbiegających kamratów. Włazili na niego, by sięgnąć wyżej kościstymi łapskami, które wyglądały, jakby ktoś próbował je poogryzać, ale Briar była już tak wysoko, że nie mieli na to szans. Chyba że zdołaliby wejść na drabinę.
Czy to było w ogóle możliwe?
Nie miała pojęcia i nie chciała tego sprawdzać. Wspinała się, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, dłoń za dłonią, stopa za stopą. Momentalnie znalazła się poza zasięgiem łap nawet tych najwyższych długorękich potworów. Nie zatrzymywała się jednak, jeszcze nie teraz. Zwłaszcza że drabina zaczęła drżeć, jakby potwierdzały się najgorsze koszmary Briar i zgnilasy znalazły sposób, by dosięgnąć szczebli, albo uwiesiły się na konstrukcji, usiłując ją wyrwać ze ściany i zrzucić ofiarę na ulicę. Każdy wysiłek był niewystarczający, jeśli chodziło o ucieczkę przed tymi monstrami.
Briar widziała, jak śruby mocujące zaczynają się wyginać i z przeciągłym jękiem wychodzić spomiędzy cegieł.
— O Boże… — wyszeptała. Zaklęłaby szpetnie, gdyby tylko miała w płucach wystarczającą ilość powietrza.
Spojrzała w górę, ale koniec drabiny znikał w żółtawej zawiesinie. Równie dobrze mogła mieć przed sobą dziesięć stóp wspinaczki, jak i dziesięć pięter.
Dziesięć pięter?… Takiej wysokości na pewno nie pokona.
Drabina się zachwiała i zatrzęsła mocno. Jedna z podpór zupełnie się poddała. Zanim konstrukcja zaczęła się walić, Briar pochwyciła obramowanie najbliższego okna i zawisła na nim. Stała teraz w rozkroku z jedną nogą na szerokim parapecie i z drugą na szczeblu drabiny, która gięła się i przechylała coraz bardziej. Jasne było, że długo nie wytrzyma.
Zwisający z ramienia sztucer zaklekotał o kamienny parapet.
Briar zaryzykowała i oparła się najmocniej, jak tylko mogła na drabinie. Odsunęła się tym samym od okna, by wziąć zamach i uderzyć kolbą w szybę. Cios był tak mocny, że strzaskał szkło, a pociągnięta jego impetem Briar straciła równowagę, gdy ponownie próbowała się chwycić muru.
Nie trafiła tam, gdzie chciała, zdołała jednak opaść prawą nogą na parapet.
Ostre odłamki wbiły się jej w łydkę, ale zignorowała ból, zaciskając zęby, i podciągnęła się do okna. Gdy zawisła we względnej równowadze z nogą na zewnątrz i głową w środku, wymierzyła ze sztucera w dół. W jej polu widzenia pojawiała się co chwilę paskudna, pokryta bliznami łysa głowa. Briar podziękowała Bogu, że miała wcześniej czas przeładować broń.