Выбрать главу

Kakofonia głosów wciąż narastała. Briar zaczęła się nawet zastanawiać, czy zgnilasy już nie odcięły jej możliwości poszukania wyjścia przez piwnice. Schowała resztę naboi do sakwy i wychyliła się za obmurowanie.

Tłum nieumarłych na ulicy wcale się nie przerzedzał. Liczba zgnilasów zdążyła się za to potroić, to już nie była skromna garstka, która zapędziła ją do tego hotelu.

Nie potrafiła jednak dostrzec, którędy się dostawały do budynku. Nie znikały pojedynczo albo grupami, by kontynuować łowy na nią — gdziekolwiek ich widziała, tłoczyli się tylko przy zabitych oknach i przy ścianach.

Znów usłyszała charakterystyczny trzask pękającego przegniłego drewna.

Skąd dochodził? I co go powodowało?

Zgnilasy zawyły i poruszyły się nerwowo. One także usłyszały te dziwne dźwięki i zaczęły szukać ich źródła. Z drugiej jednak strony nie zamierzały tak łatwo porzucać wyczutej zdobyczy zapędzonej w kozi róg.

— Hej, ty tam, na hotelu Seaboard! Masz maskę?

Dźwięk tych słów przeraził ją bardziej niż skowyt zgnilasów. Były bardzo głośne i wyraźne, ale brzmiały w jej uszach dziwnie i niezwykle obco. Docierały do niej skądś z dołu, na pewno jednak nie z poziomu ulicy.

— Hej, ty tam, na dachu hotelu Seaboard, zadałem ci pytanie: masz maskę czy właśnie umierasz?

Briar nie miała pojęcia, czy ten hotel nazywa się Seaboard, jej zdaniem wszakże ten człowiek kierował swoje słowa właśnie do niej. Zawołała więc najgłośniej, jak potrafiła:

— Tak! Mam maskę!

— Co mówisz?

— Mówię, że mam maskę!

— Słyszę, że coś mówisz, ale za cholerę nie rozumiem. Mam nadzieję, że masz na twarzy coś z filtrami! Kimkolwiek jesteś, padnij i zatkaj dobrze uszy!

Rozglądała się nerwowo po morzu zgnilasów, szukając źródła tych rozkazów.

— Gdzie jesteś? — próbowała odkrzyknąć, co było nader głupie z jej strony, bowiem człowiek z głośnikiem nie mógł jej usłyszeć z powodu ryku wydawanego przez setki nieumarłych tłoczących się na ulicy.

— Powiedziałem — powtórzył nieco metaliczny głos — padnij i zakryj dobrze te pieprzone uszy!

Briar zauważyła ruch w jednym z wybitych okien po drugiej stronie ulicy. Błysnęło coś jasnego i niebieskiego, potem zniknęło na mgnienie oka i pojawiło się znowu, tym razem w asyście jasnego światła i brzęczącego dźwięku. Owo brzęczenie zdawało się przenikać ciało i kości, jakby było ostrzeżeniem nadawanym prosto do mózgu.

Nie musiał powtarzać jej po raz trzeci.

Przypadła do dachu, zwinęła się w najbliższym rogu obmurowania i przycisnęła dłonie do uszu. To nie wystarczyło, więc otoczyła głowę rękami, ale i tak nie powstrzymała ostrych jak igły elektrycznych trzasków. W końcu nie wytrzymała, włożyła głowę do sakwy i zamarła z twarzą tuż przy ceglanym murku i warstwie papy dosłownie na moment przed ogłuszającą eksplozją. Jej ciało przeszyła fala uderzeniowa wywracająca wszystkie wnętrzności, lecz trwająca znacznie dłużej niż podobny efekt po wystrzale z działa.

Gdy minęło najgorsze i dzwonienie w uszach przycichło nieco, do Briar dotarła kolejna instrukcja wypowiedziana mechanicznym głosem. Niestety nie była w stanie jej zrozumieć ani się poruszyć.

Powieki miała nadal zaciśnięte, rękami przytrzymywała sakwę na głowie, a kolana podciągnęła pod brodę tak mocno, że nie mogła ich rozprostować.

— Nie… — wyszeptała, nie mogąc poruszyć szczękami. — Nie słyszę cię…

— Wstawaj! Wstawaj natychmiast!

— Nie mogę…

— Masz trzy minuty, żeby zabrać dupę w troki, zejść na dół i dostać się do nas. Po tym czasie zgnilasy się pozbierają, a kiedy to nastąpi, mnie tu już nie będzie. Jeśli chcesz przeżyć, będziesz mnie potrzebował, durny stary draniu!

— Tylko nie draniu — mruknęła Briar na tę typowo męską tyradę. Spróbowała przekuć irytację w impuls, który pozwoliłby jej się ruszyć. Niestety, to także nie na wiele się zdało.

Bardzo powoli rozluźniała ciało, staw po stawie, począwszy od rąk i nóg. Podniosła się w końcu i stanęła, choć kolana jeszcze jej drżały.

Opadła na nie, by zabrać z dachu sakwę i sztucer, który ześlizgnął jej się z ramienia. Kiedy go podniosła, musiała raz jeszcze wysilić rozedrgane mięśnie. W uszach wciąż jej dzwonił ten okropny dźwięk i kolejne okrzyki człowieka czekającego po drugiej stronie ulicy. Nie przestawał wrzeszczeć, mimo że nie mogła go zrozumieć. Wciąż była tak wstrząśnięta, że nie potrafiła iść i słuchać jednocześnie.

Drzwi na klatkę schodową nie były zamknięte na zasuwkę.

Gdy oparła się o nie ramieniem, o mało nie zleciała ze schodów. Tylko dzięki resztkom instynktu nie upadła i zdołała zbiec na dół. Chwiała się ciągle i miała zawroty głowy, ale im dłużej była na własnych nogach, tym łatwiej przychodziło jej utrzymać równowagę. Zanim dotarła na parter, mogła znów przyspieszyć, niemal biec.

Wszystkie okna przestronnego holu szczelnie pozabijano. Było tu ciemno jak diabli, jedyne źródło światła stanowiły promienie popołudniowego słońca przesączające się wąskimi pasami przez szpary między deskami. Briar potrzebowała krótkiej chwili, by wzrok jej się przyzwyczaił do tej zmiany, potem dostrzegła ladę recepcji pokrytą grubą warstwą kurzu i dziesiątki odcisków stóp na podłodze.

Główne wejście zabezpieczono wyjątkowo grubą dechą. Briar oderwała ją i pociągnęła za masywne uchwyty.

Panika, którą poczuła w tym momencie, zadziwiła ją. Była pewna, że wyczerpała już wszystkie pokłady strachu, gdy jednak drzwi ani drgnęły, poczuła znowu, jak miękną jej nogi.

— Halo! — usiłowała krzyczeć przez drzwi, kiedy opanowała trochę nerwy. — Halo? Jest tam kto?

Ale nawet w jej uszach te wołania były zaledwie cichym pomrukiem. Człowiek znajdujący się po drugiej stronie z pewnością by ich nie usłyszał. Teraz zrozumiała, jak głupio postąpiła. Powinna była zejść na któreś z pięter i poszukać innego wyjścia przeciwpożarowego. Po jaką cholerę zbiegała na sam parter?

W głowie nadal jej szumiało po niedawnej eksplozji bólu, z trudem ogniskowała wzrok.

— Pomóżcie mi! Wypuśćcie mnie stąd!

Uderzała w drzwi kolbą sztucera, robiąc sporo hałasu.

Kilka chwil później usłyszała stukanie dochodzące z drugiej strony.

— Co z tobą, u licha? Mam cię stamtąd wyprowadzić czy co?

— Jakbyś zgadł — wymamrotała uradowana, że słyszy czyjś głos, choć nadal nie miała pewności, jakie zamiary żywi wobec niej ten człowiek. Mógł ją uratować albo obrabować z maski i zabić. Ale cokolwiek od niej chciał, zadał sobie wystarczająco wiele trudu, by nawiązać kontakt, a to już było coś.

— Wypuść mnie stąd! — powtórzyła nieco głośniej.

— Odsuń się od drzwi!

Nauczona doświadczeniem zareagowała na polecenie od razu i ukryła się za kontuarem recepcjonisty. Coś walnęło w drzwi z ogromnym hałasem i nie mniejszą siłą, nie rozbiło ich jednak. Drugi cios naruszył zawiasy, a trzeci wysadził drzwi z framugi.

Do holu wpadł razem z nimi potężny mężczyzna, z trudem wyhamowując.

— Ty… — zaczął i przerwał w pół słowa. — Jesteś kobietą.

— Zgadza się — odparła, wytaczając się zza kontuaru.

— Dobrze. Chodź za mną, tylko szybko. Za minutę się ockną.

Mężczyzna przemawiał do niej cienkim głosikiem przez zakrywający mu twarz hełm, który przypominał skrzyżowanie końskiego łba z odwłokiem ośmiornicy. Jego maska rozszerzała się u dołu i dzieliła na dwa okrągłe filtry umieszczone po obu stronach nosa. Konstrukcja wyglądała na ciężką, ale i mężczyzna, który nosił ten hełm, do ułomków nie należał.