Выбрать главу

Mimo że z trudem mieścił się w drzwiach, nie był otyły. Wrażenie ogromu potęgował masywny pancerz, który okrywał jego ciało. Na barkach miał osłony ze stali, kark i szyję okrywał mu wysoki metalowy kołnierz sięgający powyżej krawędzi hełmu. Łokcie, przeguby oraz inne stawy chroniła gruba kolczuga, którą połączono poszczególne elementy zbroi. Całość na miejscu utrzymywały grube skórzane pasy spięte na klatce piersiowej i brzuchu.

Wyglądał jak człowiek, który postanowił przerobić rycerską zbroję na wyjściową marynarkę.

— Kobieto, nie mamy na to całej nocy — ponaglił ją.

Chciała mu odpowiedzieć, że do nocy jeszcze daleko, lecz wciąż była oszołomiona i przestraszona. Czuła też irracjonalną radość z pojawienia się opancerzonego osobnika.

— Już idę — wymamrotała.

Ruszyła chwiejnym krokiem, odbijając się od jego ramienia, i dopiero po kilku krokach odzyskała równowagę.

Nie podtrzymał jej, by pomóc, ale i nie popchnął, by ruszała się szybciej. Po prostu odwrócił się na pięcie i pomaszerował w kierunku wyłamanych drzwi.

Poszła jego śladem.

— Co to było? — zapytała.

— Zapytasz później. Uważaj, jak idziesz.

Ulica i chodniki pełne były wijących się i mamroczących zgnilasów. Briar miała początkowo problem z omijaniem ich ciał, gdy zobaczyła jednak, że jej towarzysz zaczyna się oddalać, przestała zwracać uwagę na szczegóły i stawiała nogi tam, gdzie wypadło, obok i na nieumarłych. Jej buty łamały kościste kończyny i miażdżyły klatki piersiowe. Zaczepiła obcasem o twarz leżącej kobiety, odzierając ją z wyschniętej skóry do gołej czaszki i rozwlekając strzępy gnijącego ciała po płycie chodnika.

— Zaczekaj — poprosiła.

— Nie czekam. Spójrz na nich — odparł i sam przestał zważać na rozkładające się ciała.

Briar pomyślała, że jej przewodnik dziwnie się wyraża, ale wbrew sobie popatrzyła w dół: zgnilasy leżały wszędzie, zajmując całą powierzchnię ulicy, przy krawężnikach i ścianach. Wybałuszając oczy i wywalając jęzory.

W tym momencie zrozumiała, o co chodziło opancerzonemu mężczyźnie. Potwory zaczynały się żywiej ruszać. Wyciągały ku niej ręce składniej i z większym zdecydowaniem. Kopiące bruk stopy obracały się, jakby nieumarli próbowali znaleźć punkt podparcia i wstać. Z każdą sekundą odzyskiwali więcej zmysłów — o ile można było w odniesieniu do nich mówić o zmysłach — albo najzwyklejszą w świecie koordynację ruchów.

— Tędy. Szybciej.

— Staram się.

— Za mało. — Wyrzucił rękę do tyłu i chwycił Briar za nadgarstek. Z taką łatwością, jakby nic nie ważyła, przyciągnął ją do siebie ponad kolejnymi zwałami przytomniejących nieumarłych.

Jeden z tych odrażających tworów rzucił się nagle, próbując chwycić Briar za kostkę. Kopnęła, mierząc w patykowatą kończynę, ale chybiła, ponieważ mężczyzna w masce szarpnął ją jeszcze raz, pociągając za sobą między siedzącymi już jęczącymi zgnilasami.

— Dobra, teraz idziemy prosto — powiedział.

— Czyli gdzie?

— Do podziemi. Pospiesz się. Tędy.

Wskazał na kamienną budowlę ozdobioną wizerunkami sów. Sądząc po napisie zdobiącym główne wejście, kiedyś musiał być tu bank. Wyłamane drzwi zastąpiły ciężkie skrzynie z grubych desek, wszystkie okna w polu widzenia zabezpieczono kratami.

— Jak…

— Trzymaj się blisko mnie. Najpierw idziemy w górę, potem w dół.

Wokół nie było niczego, co by przypominało drabinę, nawet prowizoryczną, ani innych bezpiecznych dróg prowadzących w górę, ale gdy Briar zadarła głowę, zobaczyła nad sobą spodnią część rozklekotanego balkonu.

Człowiek w marynarce ze stali wyjął zza pasa paskudnie wyglądający ciężki hak na długim sznurze i rzucił nim w górę. Kiedy hak zniknął za krawędzią balkonu, opancerzony zbawca pociągnął za sznur i ściągnął rozkładaną drabinę. Zsunęła się z głośnym terkotem jak zbyt pospiesznie opuszczony most zwodzony.

Mężczyzna pochwycił jej dół i przytrzymał. Najniższy szczebel znajdował się mniej więcej na wysokości pasa Briar.

— Wchodź.

Skinęła głową, przerzuciła sztucer przez plecy, aby podczas wspinaczki mieć wolne ręce.

Ale zdaniem jej towarzysza nie poruszała się wystarczająco szybko. Poczuła na sobie jego dłoń — podsadził ją z całych sił, pomagając jej odbić się od chodnika. Nie protestowała jednak przeciw tak jawnemu naruszeniu swojej cielesności: dzięki temu zdołała pochwycić wyższy szczebel i podciągnąć nogi na tyle, że i one znalazły oparcie.

Ciężar jej ciała ustabilizował wiszącą nad chodnikiem drabinę, a gdy opancerzony zbawca poszedł jej śladem, metalowa konstrukcja wydała żałosny jęk i zatrzęsła się mocniej, lecz wytrzymała. Przy każdym ruchu protestowała jednak, skrzypiąc głośno i złowieszczo, jakby chciała dać im znak, że nie została stworzona do dźwigania tak wielkich obciążeń.

Briar nie zważała na to, wspinała się najszybciej, jak potrafiła, czując, że szczeble opadają pod jej stopami, ilekroć o wiele cięższy mężczyzna posuwał się o stopień wyżej.

Mocny klaps w pośladek wyrwał ją z zamyślenia.

— Tam. Na pierwszym piętrze. Tylko nie wybij okna. Można je otworzyć.

Skinęła głową, zeszła z drabiny na balkon. Okno było opuszczone, ale nie zamknięte. W dolnej części jego ramy zauważyła małą zasuwę. Pociągnęła za nią i otworzyła je bez trudu.

Mężczyzna stanął za nią na balkonie. Drabina za jego plecami natychmiast wróciła na swoje miejsce. Pozbawiona obciążenia złożyła się płynnie, zawisając na takiej wysokości, do jakiej żaden zgnilas, choćby najwyższy i dysponującymi najdłuższymi kończynami, nie mógł dosięgnąć.

Briar pochyliła głowę i wsunęła się bokiem do środka. Opancerzony mężczyzna poszedł jej śladem. Przestał się już poruszać z takim pośpiechem i nerwowością. Teraz gdy znaleźli się wewnątrz banku, z dala od nieumarłych, zdecydował się nawet zrzucić część pancerza.

Odczepił stalowe rękawy, rozprostował ręce, potem przekrzywił szyję w obie strony, rozciągając mięśnie karku. Musiał się zająć też linką doczepioną do haka. Zrobił to sprawnie, zwijając kolejne pętle na przedramieniu, a potem narzędzie do ściągania drabiny wróciło za jego pas. Następnie wyjął z kabury na ramieniu tulejowate urządzenie nieco dłuższe od jego uda. Wyglądało z grubsza jak pistolet, ale zamiast spustu miało mosiężne wiosełko i kratkę na wylocie lufy, bardzo podobną do tej, którą Briar widziała na masce swojego wybawiciela.

— Czy to ten przedmiot narobił takiego hałasu? — zapytała. — On powalił tych zgnilasów?

— Tak, madame — odparł. — Oto Oszołamiający Ogłuszacz doktora Minnerichta, a mówiąc w skrócie, Stokrotka. To niezwykle użyteczna broń i jestem dumny, że ją mam, chociaż niestety ma także kilka ograniczeń.

— Jak choćby te trzy minuty?

— W rzeczy samej, działa tylko przez trzy minuty. Źródło zasilania znajduje się tutaj — wskazał palcem na uchwyt pokryty plątaniną cieniutkich rurek z mosiądzu i szkła. — Ponowne naładowanie go trwa całą wieczność.

— Wieczność?

— No, jakiś kwadrans na pewno. To zależy.

— Od czego?

— Od elektryczności statycznej — odparł. — Ale nie pytaj mnie, co to takiego. Pojęcia nie mam, na jakiej zasadzie to działa.